Uciekaj, zanim będzie za późno – Moja walka o wolność w cieniu przemocy domowej
– Nie mów mi, co mam robić! – wrzasnął Paweł, a szklanka z herbatą roztrzaskała się o ścianę tuż obok mojej głowy. Stałam w kuchni, z rękami drżącymi tak, że ledwo mogłam utrzymać talerz. Serce waliło mi jak oszalałe. Znowu. Znowu to samo.
Jeszcze kilka lat temu nie uwierzyłabym, że to ja – Anna Kowalska, dziewczyna z małego miasteczka pod Lublinem, która zawsze marzyła o szczęśliwej rodzinie – będę się bała własnego męża. Kiedy poznałam Pawła na studiach, wydawał się ideałem: czuły, ambitny, zawsze zaskakiwał mnie drobnymi gestami. Moja mama powtarzała: „Taki chłopak to skarb, Aniu. Dbaj o niego.”
Pierwszy raz podniósł na mnie głos, gdy wrócił z pracy wściekły, bo szef go zrugał. „Nie mogłaś chociaż raz zrobić obiadu na czas?” – rzucił wtedy, a ja przeprosiłam, choć przecież byłam po nocce w szpitalu. Jestem pielęgniarką, dyżury mam różne, ale zawsze starałam się być dla niego. Wtedy jeszcze wierzyłam, że to tylko stres, że minie.
Ale nie minęło. Z czasem było coraz gorzej. Najpierw krzyczał, potem zaczął trzaskać drzwiami, rzucać przedmiotami. Aż w końcu, pewnego wieczoru, kiedy powiedziałam, że nie chcę iść na imieniny jego matki, uderzył mnie w twarz. To był szok. Stałam jak sparaliżowana, a on patrzył na mnie z pogardą. „Sama mnie do tego doprowadziłaś” – syknął.
Przez kolejne dni przepraszał, przynosił kwiaty, obiecywał, że to się więcej nie powtórzy. Wierzyłam. Chciałam wierzyć. Przecież go kochałam. Przecież byliśmy rodziną. Przecież nie tak miało wyglądać moje życie.
Zaczęłam się wycofywać z kontaktów ze znajomymi. Wstydziłam się. Kiedy koleżanka z pracy, Magda, zapytała, skąd mam siniaka na ramieniu, wymyśliłam, że uderzyłam się o szafkę. „Musisz na siebie uważać, Anka” – powiedziała z troską, ale widziałam w jej oczach cień podejrzenia.
Paweł coraz częściej kontrolował, gdzie jestem, z kim rozmawiam, przeglądał mój telefon. „To dla twojego dobra” – powtarzał. Czułam się jak w klatce. Każdy dzień zaczynałam od lęku, czy dziś będzie dobry dzień, czy znowu coś mu się nie spodoba.
Najgorzej było, gdy zaszłam w ciążę. Myślałam, że dziecko coś zmieni, że Paweł się opamięta. Przez chwilę rzeczywiście był inny – troskliwy, opiekuńczy. Ale kiedy nasza córka, Zosia, miała pół roku, wszystko wróciło ze zdwojoną siłą. Krzyczał, że jestem złą matką, że nie potrafię nic zrobić dobrze. Czasem rzucał rzeczami, czasem mną. Najgorsze było to, że Zosia zaczęła się bać własnego ojca. Kuliła się, gdy podnosił głos.
Pewnego wieczoru, kiedy Paweł wrócił pijany i zaczął wyzywać mnie od najgorszych, Zosia rozpłakała się tak głośno, że sąsiadka z dołu zadzwoniła do drzwi. „Czy wszystko w porządku?” – zapytała, patrząc na mnie z troską. Wtedy pierwszy raz poczułam, że nie jestem sama. Że ktoś widzi mój ból.
Następnego dnia poszłam do pracy z podkrążonymi oczami. Magda złapała mnie za rękę. „Anka, musisz coś z tym zrobić. On cię zniszczy. Zgłoś to.”
Ale ja się bałam. Bałam się, że nikt mi nie uwierzy, że zostanę sama z dzieckiem, bez pieniędzy, bez wsparcia. Mama powtarzała: „Małżeństwo to nie zabawa, trzeba wytrwać. Może przesadzasz?”
Przez kolejne miesiące żyłam jak w transie. Praca, dom, dziecko, strach. Czasem myślałam, żeby po prostu wyjść i już nie wrócić. Ale dokąd? Z czym? Zosia była moim jedynym światłem w tym tunelu. Dla niej musiałam być silna.
Pewnej nocy Paweł wrócił późno, pijany. Obudził Zosię, zaczął krzyczeć, że wszystko przez nas, że zmarnowałyśmy mu życie. Wtedy coś we mnie pękło. Wzięłam Zosię na ręce, wybiegłam z mieszkania w piżamie, boso, na klatkę schodową. Sąsiadka otworzyła drzwi bez słowa, przytuliła mnie. „Już dobrze, Aniu. Już dobrze.”
Następnego dnia poszłam na policję. Drżałam cała, kiedy opowiadałam o wszystkim. Policjantka spojrzała na mnie z empatią. „Nie jest pani sama. Pomożemy.”
Zaczęła się długa walka – o siebie, o córkę, o normalność. Sąd, sprawy o opiekę, rozmowy z psychologiem. Paweł groził, dzwonił, błagał o wybaczenie, potem znowu groził. Mama płakała, że rozbijam rodzinę. Ale ja już wiedziałam, że nie mogę wrócić. Że jeśli wrócę, to już nigdy nie będę sobą.
Dziś mieszkam z Zosią w małym mieszkaniu komunalnym. Nie jest łatwo. Czasem brakuje pieniędzy, czasem sił. Ale każdego ranka, kiedy widzę uśmiech mojej córki, wiem, że było warto. Że jestem silniejsza, niż myślałam.
Często pytam siebie: ile kobiet jeszcze boi się zrobić ten krok? Ile z nas wciąż wierzy, że miłość wszystko naprawi? Czy naprawdę musimy czekać, aż będzie za późno?