Moja córka, jej marzenia i dwie babcie: Czy tradycja zawsze musi wygrywać?

— Znowu to samo, mamo! — wykrzyknęła Zosia, rzucając na stół kolejną parę wełnianych skarpetek, które właśnie wręczyła jej babcia Maria. — Przecież mówiłam, że chciałabym dostać farby akwarelowe albo szkicownik!

Stałam w kuchni, słysząc ten dialog po raz kolejny. Zosia, moja dwunastoletnia córka, od zawsze miała artystyczną duszę. Jej marzenia były proste: malować, tworzyć, wyrażać siebie. Ale dla mojej mamy, babci Marii, liczyło się przede wszystkim to, co praktyczne i „porządne”. Skarpetki, sweterki, książki o historii Polski — to jej świat.

— Zosiu, nie bądź niewdzięczna — wtrąciła się babcia, marszcząc brwi. — Kiedy ja byłam w twoim wieku, cieszyłam się z każdej rzeczy. A teraz dzieci tylko by chciały i chciały…

Zosia spojrzała na mnie błagalnie. W jej oczach widziałam rozczarowanie, które znałam aż za dobrze. Sama przez lata próbowałam sprostać oczekiwaniom mojej mamy, zawsze będąc „grzeczną dziewczynką”, która nie narzeka i nie prosi o zbyt wiele. Ale czy naprawdę chciałam, żeby moja córka powtarzała ten schemat?

Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo do mieszkania weszła teściowa, babcia Halina, z torbą pełną… książek kucharskich i zestawem do haftowania. — Zosieńko, zobacz, jakie piękne wzory! — zawołała z entuzjazmem. — Może wreszcie nauczysz się czegoś pożytecznego, a nie tylko te bazgroły!

Zosia zacisnęła usta. — Dziękuję, babciu — powiedziała cicho, ale widziałam, jak jej ramiona opadają.

— Może byście wreszcie posłuchały, czego ona naprawdę chce? — wyrwało mi się, zanim zdążyłam się powstrzymać. Obie babcie spojrzały na mnie z niedowierzaniem.

— A co ona może wiedzieć o życiu? — prychnęła mama. — Dzieci nie wiedzą, co dla nich dobre. Ty też kiedyś chciałaś tylko rysować, a zobacz, gdzie cię to zaprowadziło. Pracujesz w biurze, a nie w galerii sztuki.

Teściowa pokiwała głową. — Tradycja jest ważna. Dziewczynka powinna umieć gotować, szyć, dbać o dom. To się zawsze przyda.

Poczułam, jak narasta we mnie złość, ale i bezsilność. Przecież wiedziałam, że one chcą dobrze. Każda z nich kocha Zosię na swój sposób, tylko nie potrafią tego okazać inaczej niż przez narzucanie własnych wartości. Ale czy to znaczy, że marzenia mojej córki są mniej ważne?

Wieczorem usiadłam z Zosią na łóżku. — Przepraszam cię, kochanie — powiedziałam, głaszcząc ją po włosach. — Wiem, że to trudne. Babcie wychowały się w innych czasach, mają inne spojrzenie na świat.

— Ale dlaczego nie mogą mnie po prostu posłuchać? — zapytała Zosia, a w jej głosie zabrzmiała nuta rozpaczy. — Czy ja naprawdę muszę być taka jak one chcą?

Przytuliłam ją mocno. — Nie musisz. I postaram się, żeby to zrozumiały.

Następnego dnia zaprosiłam obie babcie na herbatę. Siedziały naprzeciwko siebie, każda z miną obrażonej królowej. Zosia schowała się w swoim pokoju, nie chcąc uczestniczyć w kolejnej rundzie rodzinnych przepychanek.

— Musimy porozmawiać — zaczęłam. — O Zosi. O tym, czego ona naprawdę potrzebuje.

— Potrzebuje dyscypliny i porządku — rzuciła mama.

— Potrzebuje tradycji i umiejętności — dodała teściowa.

— A może potrzebuje po prostu zrozumienia? — zapytałam cicho. — Może powinniśmy ją zapytać, co ją cieszy, zamiast narzucać jej nasze oczekiwania?

Obie spojrzały na mnie zaskoczone. Przez chwilę w pokoju panowała cisza, którą przerwał dźwięk ołówka stukającego o biurko w pokoju Zosi.

— Ja tylko chcę, żeby była szczęśliwa — powiedziała w końcu mama, a w jej głosie pojawiła się niepewność.

— Ja też — dodała teściowa. — Ale czy to źle, że chcemy przekazać jej coś od siebie?

— Nie, to nie jest złe — odpowiedziałam. — Ale może spróbujcie poznać jej świat. Może razem pójdziemy z nią do sklepu plastycznego? Albo poprosimy, żeby pokazała wam swoje rysunki?

Babcie spojrzały na siebie, a potem na mnie. W ich oczach zobaczyłam cień wahania, ale i ciekawości.

Tydzień później całą czwórką wybrałyśmy się do sklepu plastycznego. Zosia była w siódmym niebie, pokazując babciom farby, pędzle i szkicowniki. Babcia Maria z zainteresowaniem oglądała jej ulubione kolory, a babcia Halina nawet zaproponowała, że spróbuje razem z nią namalować coś na płótnie.

To był pierwszy raz, kiedy zobaczyłam, jak Zosia naprawdę się uśmiecha w obecności babć. Nie dlatego, że musiała, ale dlatego, że czuła się zrozumiana.

Oczywiście, nie wszystko zmieniło się od razu. Babcie wciąż czasem przynoszą skarpetki i książki kucharskie, ale coraz częściej pytają Zosię, czego naprawdę chce. A ja uczę się, że czasem trzeba zawalczyć o marzenia dziecka, nawet jeśli oznacza to konflikt z tradycją.

Czasem zastanawiam się, czy naprawdę musimy wybierać między tym, co było, a tym, co dopiero się rodzi. Czy szczęście dziecka nie powinno być ważniejsze niż rodzinne tradycje? A może da się znaleźć złoty środek, jeśli tylko zaczniemy słuchać — nie tylko siebie nawzajem, ale przede wszystkim tych najmłodszych?

Może to właśnie od nich powinniśmy się uczyć odwagi do bycia sobą. Co o tym myślicie? Czy w waszych rodzinach też tradycja ściera się z marzeniami dzieci?