„Zbudowaliśmy domek letniskowy dla wnuków, a teraz córka nie chce ich przywozić” – Historia o rodzinnych ranach, które niełatwo się goją
– Mamo, nie rozumiesz, że to nie jest takie proste? – głos Kasi drżał, choć starała się brzmieć stanowczo. Stała w progu naszego salonu, z rękami skrzyżowanymi na piersi. Za oknem padał deszcz, a ja czułam, jakby to była burza we mnie samej.
Nie rozumiesz… Ile razy już to słyszałam? Ile razy próbowałam zrozumieć? Przecież wszystko, co robiliśmy z Markiem, robiliśmy dla niej i dla dzieci. Dla tej rodziny, która miała być silna jak dąb. Ale dąb też czasem łamie się pod naporem wichury.
Kiedy dwa lata temu postanowiliśmy zbudować domek letniskowy na działce pod Warszawą, czułam się szczęśliwa jak nigdy. Marek był sceptyczny – „Po co nam to? Kto będzie tam jeździł?” – ale ja widziałam już oczami wyobraźni wnuki biegające po trawie, śmiejące się na huśtawkach, Kasię odpoczywającą na tarasie z książką. Chciałam dać im coś, czego sama nie miałam w dzieciństwie: miejsce, gdzie można być razem bez pośpiechu i telefonów.
Budowa trwała prawie rok. Każdy weekend spędzaliśmy na działce – malowaliśmy ściany, sadziliśmy drzewa, kupowaliśmy meble na OLX-ie i własnoręcznie je odnawialiśmy. Kiedy w końcu wszystko było gotowe, zaprosiliśmy Kasię z rodziną na pierwszy wspólny tydzień wakacji. Dzieci były zachwycone – Antek od razu pobiegł do ogrodu, a Zosia nie chciała zejść z huśtawki. Kasia wydawała się szczęśliwa… przez chwilę.
Ale potem zaczęły się drobiazgi. „Mamo, czemu nie powiedziałaś mi wcześniej, że tu nie ma zasięgu?” „Tato, czy musisz ciągle poprawiać Antka? On ma dopiero pięć lat!” „Nie dawaj Zosi tyle cukru!”
Pamiętam jedną noc szczególnie wyraźnie. Siedziałam na tarasie z kubkiem herbaty i słyszałam przez uchylone okno rozmowę Kasi z jej mężem:
– Nie wiem, ile jeszcze wytrzymam. Mama ciągle się wtrąca. Tata patrzy na mnie tak, jakby wszystko robił lepiej…
Zabolało. Bardziej niż chciałam przyznać.
Po tamtym tygodniu wrócili do Warszawy i przez kilka miesięcy nie odezwali się ani słowem o domku. Pisałam do Kasi: „Może przyjedziecie na weekend?”, „Dzieci tęsknią za ogrodem”. Odpowiadała wymijająco: „Zobaczymy”, „Może kiedyś”.
W końcu zebrałam się na odwagę i zadzwoniłam.
– Kasiu, czy coś się stało? – zapytałam cicho.
– Mamo… Po prostu… Potrzebujemy trochę spokoju. Dzieci mają dużo zajęć. Ja też jestem zmęczona.
Ale wiedziałam, że to nieprawda. Czułam to w kościach.
Marek próbował mnie pocieszać:
– Daj im czas. Może za bardzo chcieliśmy dobrze?
Ale ja nie umiałam przestać myśleć o tym, co zrobiłam źle. Czy naprawdę byłam taka apodyktyczna? Czy moje dobre rady były tylko krytyką? Czy naprawdę nie umiem być matką dorosłej córki?
Wiosną tego roku zadzwoniła Zosia.
– Babciu, kiedy przyjedziemy na działkę?
Serce mi zmiękło.
– Kochanie, zapytaj mamę. Ja bardzo bym chciała!
Ale Kasia tylko wzruszyła ramionami:
– Może w lipcu.
Lipiec minął. Potem sierpień. W końcu napisała SMS-a: „Nie damy rady w tym roku”.
Płakałam całą noc. Marek milczał, ale widziałam po nim, że też cierpi.
Zaczęłam analizować każde nasze spotkanie. Przypominałam sobie słowa, gesty, spojrzenia. Czy naprawdę zawsze musiałam mieć rację? Czy nie potrafiłam po prostu być obok?
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie moja siostra Basia.
– Coś ty jej zrobiła? – zapytała bez ogródek.
– Nic… Chciałam tylko dobrze…
– Może właśnie w tym problem? Może ona potrzebuje cię mniej jako matki-nauczycielki, a bardziej jako matki-przyjaciółki?
Nie spałam tej nocy. Przewracałam się z boku na bok i myślałam o własnej mamie. O tym, jak zawsze czułam się oceniana. Przysięgłam sobie wtedy, że nigdy nie będę taka wobec Kasi…
A jednak historia zatoczyła koło.
W końcu zebrałam się na odwagę i pojechałam do Warszawy bez zapowiedzi. Stałam pod drzwiami Kasi i czułam się jak intruz.
Otworzyła mi Zosia:
– Babciu! – rzuciła mi się na szyję.
Kasia stała za nią i patrzyła na mnie zaskoczona.
– Mamo…
– Kasiu – przerwałam jej drżącym głosem – musimy porozmawiać.
Usiadłyśmy w kuchni. Dzieci bawiły się w pokoju obok.
– Wiem, że coś jest nie tak – zaczęłam. – Proszę cię tylko o szczerość.
Kasia spuściła wzrok.
– Mamo… Ja po prostu czuję się przy tobie ciągle oceniana. Jakbyś wiedziała lepiej ode mnie, co jest dobre dla moich dzieci…
Zrobiło mi się gorąco ze wstydu.
– Przepraszam – wyszeptałam. – Chciałam tylko pomóc…
– Wiem – odpowiedziała cicho. – Ale czasem twoja pomoc boli bardziej niż brak pomocy.
Siedziałyśmy długo w milczeniu. W końcu Kasia powiedziała:
– Może spróbujemy jeszcze raz? Ale na moich zasadach?
Pokiwałam głową ze łzami w oczach.
Od tamtej pory powoli odbudowujemy nasze relacje. Kasia przyjechała z dziećmi na jeden dzień we wrześniu. Było inaczej – mniej radziłam, więcej słuchałam. Pozwoliłam jej być mamą swoich dzieci.
Ale strach został. Strach przed kolejnym błędem, przed kolejnym odrzuceniem.
Czasem siedzę sama na tarasie domku letniskowego i patrzę na puste huśtawki. Słyszę echo dziecięcego śmiechu i zastanawiam się: czy można nauczyć się być matką dorosłego dziecka? Czy da się naprawić to, co pękło?
A wy? Czy też boicie się czasem, że wasza miłość może zranić tych, których kochacie najbardziej?