Nowe życie i bolesne pożegnanie: Jak urodziłam córkę w dniu śmierci męża
– Mamo, nie dam rady. – Szeptałam przez łzy, ściskając telefon tak mocno, że aż zbielały mi knykcie. Po drugiej stronie słyszałam tylko ciężki oddech mamy. – Musisz, Aniu. Dla dziecka. – Jej głos był twardy, jakby chciała mnie uchronić przed tym, co nieuniknione.
To był 14 listopada. Dzień, który miał być najpiękniejszym w moim życiu. Zamiast tego stał się najgorszym. Leżałam na szpitalnym łóżku w Wojewódzkim Szpitalu w Lublinie, a ból porodowy mieszał się z niepokojem. Michał nie odbierał telefonu od rana. To do niego zawsze dzwoniłam pierwsza – nawet z najmniejszą głupotą. Teraz czułam, jakby ktoś wyrwał mi serce.
– Proszę pani, musimy już zaczynać – powiedziała położna, kładąc mi dłoń na ramieniu. – Wszystko będzie dobrze.
Nie wiedziała, że dla mnie już nic nie mogło być dobrze.
Poród był szybki i gwałtowny. Krzyczałam z bólu i rozpaczy, bo w głowie miałam tylko jedno pytanie: gdzie jest Michał? Gdy usłyszałam pierwszy płacz mojej córeczki, przez sekundę poczułam radość. Ale zaraz potem zobaczyłam minę mojej mamy, która wbiegła na salę porodową z telefonem przy uchu i łzami w oczach.
– Aniu… – zaczęła, ale głos jej się załamał. – Michał miał wypadek samochodowy. Nie żyje.
Nie pamiętam, co działo się przez kolejne godziny. Pielęgniarki mówiły coś do mnie, mama tuliła moją córkę – Zosię – a ja patrzyłam w sufit, próbując złapać oddech. Czułam się jakby ktoś wrzucił mnie do lodowatej wody i nie pozwalał wypłynąć na powierzchnię.
Przez pierwsze dni po porodzie byłam jak automat. Karmiłam Zosię, przewijałam ją, ale nie czułam nic poza pustką. Michała nie było przy mnie, nie zobaczył swojej córki, nie usłyszał jej pierwszego płaczu. W nocy budziłam się zlana potem, przekonana, że zaraz wejdzie do pokoju z uśmiechem i powie: „Już jestem, Aniu”.
Pogrzeb odbył się tydzień później. Stałam nad grobem z Zosią na rękach i czułam na sobie spojrzenia rodziny Michała. Jego matka, pani Teresa, patrzyła na mnie z wyrzutem.
– Gdybyś go nie poprosiła o zakupy… – zaczęła cicho podczas stypy.
– Mamo! – przerwał jej brat Michała, Tomek. – To nie jej wina!
Ale słowa te już we mnie utkwiły jak cierń. Przez kolejne tygodnie wracały do mnie w najgorszych momentach ciszy.
Zamieszkałam z mamą w naszym starym mieszkaniu na Czechowie. Każdy dzień był walką o przetrwanie. Zosia płakała nocami, a ja płakałam razem z nią. Mama próbowała mnie wspierać, ale sama była zmęczona i rozgoryczona.
– Musisz się ogarnąć – powtarzała mi codziennie. – Dziecko potrzebuje matki.
Ale jak być matką, gdy jest się tylko połową człowieka?
Z czasem zaczęły się problemy finansowe. Michał był jedynym żywicielem rodziny. Jego rodzice nie chcieli mi pomóc.
– Nie możemy brać odpowiedzialności za twoje decyzje – powiedziała pani Teresa podczas jednej z rozmów przy kawie.
– To była wasza wnuczka! – krzyknęłam bezsilnie.
– Ale ty już nie jesteś naszą rodziną – odpowiedziała chłodno.
Zaczęłam szukać pracy. Zosia miała wtedy trzy miesiące. Zostawiałam ją pod opieką mamy i biegałam po urzędach i sklepach z CV w ręku. Wszędzie słyszałam to samo:
– Młoda mama? A kto zajmie się dzieckiem, jak zachoruje?
W końcu dostałam pracę w piekarni na osiedlu. Wstawałam o czwartej rano, żeby zdążyć przed otwarciem. Pachniało świeżym chlebem i kawą, ale dla mnie każdy dzień był walką z własnym ciałem i umysłem.
Wieczorami siadałam przy łóżeczku Zosi i mówiłam jej o tacie.
– Twój tata był dobrym człowiekiem – szeptałam przez łzy. – Bardzo cię kochał.
Czasem miałam wrażenie, że Michał stoi za mną i patrzy na nas z uśmiechem. Ale gdy odwracałam głowę, widziałam tylko pustkę.
Najtrudniejsze były święta. Wigilijny stół był krótszy o jedno miejsce. Mama starała się zachować pozory normalności, ale ja widziałam jej łzy za każdym razem, gdy patrzyła na Zosię.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie pani Teresa.
– Chciałabym zobaczyć wnuczkę – powiedziała bez emocji.
Zgodziłam się niechętnie. Spotkałyśmy się w parku Saskim. Pani Teresa patrzyła na Zosię z mieszaniną smutku i żalu.
– Przepraszam cię za tamte słowa – powiedziała nagle. – Byłam wściekła i zagubiona.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Przez chwilę siedziałyśmy w milczeniu.
– Michał bardzo cię kochał – dodała cicho.
Wróciłam do domu z poczuciem ulgi i smutku jednocześnie. Wiedziałam, że nigdy nie będziemy rodziną taką jak dawniej, ale może uda nam się choć trochę zbliżyć do siebie przez Zosię.
Minęły dwa lata od śmierci Michała. Zosia rośnie zdrowo i coraz częściej pyta o tatę.
– Mamusiu, a gdzie jest tata? – zapytała ostatnio podczas spaceru po Ogrodzie Saskim.
Zatrzymałam się i spojrzałam jej w oczy.
– Tata jest tam wysoko, w niebie. Ale zawsze nas kocha i pilnuje z góry.
Zosia uśmiechnęła się lekko i przytuliła do mnie mocno.
Czasem myślę o tym dniu sprzed lat – o bólu narodzin i śmierci splecionych ze sobą nierozerwalnie. Czy można pogodzić narodziny z żałobą? Czy można nauczyć się kochać życie na nowo?
Może wy mi powiecie… Jak wy radzicie sobie ze stratą i nowym początkiem jednocześnie?