Kiedy mój syn przyprowadził Anię: Historia matki, która musiała nauczyć się kochać na nowo

– Mamo, to jest Ania – powiedział Tomek, a jego głos drżał lekko, jakby przeczuwał burzę. Stałam w progu kuchni, z rękami ubrudzonymi mąką, bo właśnie zagniatałam ciasto na pierogi. Spojrzałam na dziewczynę, która stała obok mojego syna. Miała rude włosy związane w niedbały kucyk i spojrzenie pełne niepewności. Uśmiechnęła się do mnie nieśmiało, a ja poczułam, jak coś ściska mnie w środku.

Nie tak wyobrażałam sobie przyszłą żonę mojego jedynego dziecka. Zawsze marzyłam o kimś „naszym”, dziewczynie z sąsiedztwa, która zna nasze zwyczaje i tradycje. A tu – Ania, studentka sztuki z Warszawy, z tatuażem na nadgarstku i kolczykiem w nosie. W mojej głowie natychmiast pojawiły się pytania: Czy ona umie gotować? Czy będzie szanować mojego syna? Czy nie zabierze mi go na zawsze?

– Dzień dobry, pani Zofia – powiedziała cicho Ania.

– Dzień dobry – odpowiedziałam chłodno, wycierając ręce o fartuch. – Siadajcie, zaraz będzie obiad.

W kuchni panowała cisza. Tylko zegar tykał głośniej niż zwykle. Tomek próbował rozładować atmosferę, opowiadając o studiach Ani, ale ja słuchałam jednym uchem. Widziałam tylko jej obce maniery, słyszałam jej śmiech, który wydawał mi się zbyt głośny. Czułam się jak intruz we własnym domu.

Wieczorem, gdy zostałam sama z Tomkiem, nie wytrzymałam:

– Synu, czy ty naprawdę myślisz poważnie o tej dziewczynie?

– Mamo, kocham ją – odpowiedział spokojnie. – Proszę cię tylko o jedno: spróbuj ją poznać.

Nie spałam tej nocy. Przewracałam się z boku na bok, myśląc o tym, jak bardzo boję się stracić Tomka. Przecież całe życie poświęciłam dla niego! Po śmierci męża był moim jedynym sensem. Teraz miałam go oddać komuś obcemu?

Następne tygodnie były pełne napięcia. Każda wizyta Ani była dla mnie próbą nerwów. Krytykowałam jej ubrania, sposób mówienia, nawet to, jak kroiła chleb. Tomek coraz częściej milczał przy stole. Pewnego dnia usłyszałam ich rozmowę przez uchylone drzwi:

– Nie wiem, czy dam radę – szeptała Ania. – Twoja mama mnie nie akceptuje.

– Daj jej czas – prosił Tomek. – Ona po prostu boi się zmian.

Poczułam wstyd. Czy naprawdę byłam taka okrutna?

Wszystko zmieniło się pewnego wieczoru. Ania przyszła do nas sama. Tomek miał dyżur w pracy. Przyniosła ze sobą ciasto marchewkowe.

– Chciałam pani podziękować za wszystko – powiedziała nieśmiało. – Wiem, że nie jestem taka jak pani by chciała… Ale bardzo kocham Tomka.

Usiadłyśmy naprzeciwko siebie przy kuchennym stole. Przez chwilę milczałyśmy.

– Wie pani… Ja też straciłam mamę bardzo wcześnie – zaczęła cicho Ania. – Może dlatego tak bardzo zależy mi na rodzinie.

Coś we mnie pękło. Zobaczyłam w niej nie rywalkę, ale dziewczynę zagubioną tak samo jak ja kiedyś. Przypomniałam sobie swoje początki w tej rodzinie – jak teściowa patrzyła na mnie z góry, jak płakałam po nocach.

– Aniu… Przepraszam cię – powiedziałam drżącym głosem. – Chyba za bardzo się bałam…

Od tego dnia zaczęłyśmy rozmawiać częściej. Uczyłam ją robić pierogi, ona pokazywała mi swoje rysunki. Z czasem zaczęłam dostrzegać jej dobre strony: cierpliwość do Tomka, poczucie humoru, troskę o innych.

Ale nie wszystko było łatwe. Moja siostra Basia ciągle powtarzała:

– Zosiu, uważaj! Takie dziewczyny to tylko kłopoty!

Sąsiadki szeptały za moimi plecami: „Patrzcie, synowa z miasta! Pewnie zaraz wyjadą i zostawią Zofię samą.”

Czułam presję z każdej strony. Czasem wracały stare lęki: co jeśli Ania naprawdę zabierze mi syna? Co jeśli już nigdy nie będziemy rodziną taką jak dawniej?

Pewnego dnia Tomek oznajmił:

– Mamo, chcemy się pobrać i zamieszkać w Warszawie.

Poczułam ukłucie w sercu. Ale spojrzałam na nich – szczęśliwych, zakochanych – i zrozumiałam, że muszę pozwolić im odejść.

Na weselu płakałam jak dziecko. Ale kiedy Ania podeszła do mnie i mocno mnie przytuliła, wiedziałam już jedno: rodzina to nie tylko więzy krwi. To wybór miłości każdego dnia.

Dziś często dzwonią do mnie z Warszawy. Czasem przyjeżdżają na weekendy i wtedy dom znów tętni życiem. Nauczyłam się akceptować zmiany i cieszyć się tym, co mam.

Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: czy naprawdę trzeba było aż tylu łez i bólu, żeby nauczyć się kochać na nowo? Czy inni też boją się zmian tak bardzo jak ja?