Testament pani Haliny: Opowieść o godności, rozczarowaniu i przebaczeniu

— Nie dotykaj moich filiżanek! — krzyknęła pani Halina, gdy tylko weszłam do kuchni. Zamarłam z ręką wyciągniętą po porcelanowy kubek. Miała w oczach ten sam chłód, który czułam od pierwszego dnia. — Przepraszam, chciałam tylko umyć… — zaczęłam nieśmiało, ale przerwała mi gestem dłoni. — Nie przyszłaś tu sprzątać moich wspomnień, tylko podać mi herbatę i pilnować, żebym nie umarła na podłodze.

Wtedy po raz pierwszy poczułam, jak bardzo jestem tu obca. Poznań był dla mnie nowy, obcy i szary. W Mołdawii zostawiłam matkę, która lada dzień miała przejść operację serca. Zostawiłam też długi — kredyt mieszkaniowy, który spłacałyśmy razem, a teraz wszystko było na mojej głowie. Obiecałam sobie: popracuję najwyżej półtora roku i wrócę. Do domu. Do mamy.

Pracę znalazłam szybko przez agencję. Właścicielka mieszkania, Halina Sokołowska, szukała kogoś do opieki. Miała osiemdziesiąt dwa lata, była wdową po profesorze matematyki i całe życie mieszkała w tej samej kamienicy przy ulicy Głogowskiej. Od początku dawała mi odczuć, że jestem tu tylko z konieczności — jakby obecność kogoś takiego jak ja była dla niej upokorzeniem.

— Skąd jesteś? — zapytała pierwszego dnia, patrząc na mnie przez okulary z cienkimi oprawkami.
— Z Mołdawii.
— Aha. To tam jeszcze są ludzie?

Nie odpowiedziałam. Przez kolejne tygodnie starałam się być niewidzialna. Gotowałam jej ulubione zupy, podawałam leki, pomagałam się ubrać. Czasem wieczorami słyszałam, jak rozmawia przez telefon z córką w Warszawie. — Nie wiem, ile jeszcze wytrzymam z tą dziewczyną — mówiła szeptem, ale wiedziałam, że słyszę każde słowo.

Były dni, kiedy miałam ochotę rzucić wszystko i wrócić do domu. Ale wtedy przypominałam sobie mamę i jej cichy głos przez telefon: „Córeczko, dasz radę. To tylko chwilę”.

Pani Halina miała swoje rytuały: herbata o szóstej rano, gazeta o ósmej, spacer po mieszkaniu o dziesiątej. Każde odstępstwo kończyło się awanturą.

— Nie rozumiesz po polsku? — pytała z ironią.
— Rozumiem — odpowiadałam cicho.

Czasem patrzyłam na jej zdjęcia stojące na komodzie: młoda kobieta w białej sukni ślubnej, mężczyzna z poważnym spojrzeniem, mała dziewczynka na kolanach ojca. Zastanawiałam się, czy kiedyś była szczęśliwa.

Pewnego wieczoru usłyszałam płacz za drzwiami jej pokoju. Weszłam bez pukania. Siedziała na łóżku, trzymając w rękach stary list.

— Co się stało? — zapytałam ostrożnie.
— Nic cię to nie obchodzi — odpowiedziała szorstko, ale nie wygoniła mnie.

Usiadłam na krześle obok i milczałyśmy razem przez długą chwilę. Wtedy po raz pierwszy poczułam coś innego niż złość — współczucie.

Minęły miesiące. Mama przeszła operację, ale potrzebowała rehabilitacji i pieniędzy na leki. Pracowałam coraz więcej: sprzątałam mieszkanie sąsiadki pani Haliny za dodatkowe grosze, czasem pomagałam w sklepie spożywczym na rogu.

Pani Halina była coraz słabsza. Częściej spała w ciągu dnia, coraz rzadziej wychodziła z pokoju. Pewnego ranka znalazłam ją na podłodze w łazience. Złamała biodro. Pogotowie zabrało ją do szpitala.

Zostałam sama w pustym mieszkaniu pełnym jej rzeczy i wspomnień. Przez kilka dni przychodziła córka pani Haliny — zimna i zdystansowana jak matka.

— Proszę się nie przyzwyczajać do tego miejsca — powiedziała mi któregoś dnia przy drzwiach. — Mama wróci za tydzień i wtedy zdecydujemy, co dalej.

Wróciła po dwóch tygodniach — słaba, cicha, jakby pogodzona ze wszystkim. Przestała krzyczeć o filiżanki i gazetę. Czasem patrzyła na mnie długo i milczała.

Pewnej nocy obudził mnie jej głos:
— Anno… czy ty masz rodzinę?
— Mam mamę w Mołdawii.
— Tylko mamę?
— Tak.
— A ojciec?
— Umarł dawno temu.

Westchnęła ciężko i odwróciła się do ściany.

Kilka dni później pani Halina zmarła we śnie. Byłam przy niej do końca — trzymałam ją za rękę i szeptałam modlitwę po mołdawsku.

Po pogrzebie przyszła do mnie jej córka z notariuszem.
— Proszę usiąść — powiedziała chłodno.
Notariusz otworzył kopertę i zaczął czytać testament:
„Ja, Halina Sokołowska, całość moich oszczędności przekazuję Annie Dumitru jako wyraz wdzięczności za opiekę i człowieczeństwo w ostatnich miesiącach mojego życia.”

Nie mogłam powstrzymać łez. Córka patrzyła na mnie z niedowierzaniem i gniewem.
— To chyba jakiś żart… — wysyczała przez zaciśnięte zęby.

Nie odpowiedziałam. Wyszłam na klatkę schodową i długo płakałam.

Dzięki tym pieniądzom mogłam spłacić długi i sprowadzić mamę do Polski na leczenie. Ale w sercu czułam pustkę i żal — nie tylko po pani Halinie, ale też po wszystkich słowach, których nigdy nie usłyszałyśmy od siebie nawzajem.

Czasem myślę: czy naprawdę musimy ranić tych, którzy są najbliżej? Czy godność człowieka mierzy się tym, co zostawi po sobie w testamencie? A może prawdziwa wartość to umiejętność przebaczenia nawet wtedy, gdy nikt nie prosi o wybaczenie?