Po ślubie zrozumiałam, że mój mąż słucha tylko swojej matki. Czy naprawdę zmarnowałam tyle lat życia?

– Znowu nie posoliłaś ziemniaków, Marto. W naszym domu zawsze solimy ziemniaki – głos pani Haliny, mojej teściowej, rozbrzmiewał w kuchni jak dzwon alarmowy. Stałam przy kuchence, ściskając łyżkę tak mocno, że aż pobielały mi knykcie. Spojrzałam na Pawła, mojego męża, szukając wsparcia. On jednak tylko wzruszył ramionami i spuścił wzrok.

– Mama ma rację, kochanie. Tak się u nas robi – powiedział cicho, jakby bał się, że Halina usłyszy coś nie po jej myśli.

To był trzeci tydzień naszego wspólnego mieszkania z teściową. Trzy tygodnie od ślubu. Trzy tygodnie od momentu, kiedy uwierzyłam, że zaczynam nowe życie – nasze życie. Miałam swoje mieszkanie na Pradze, ale Halina przekonała Pawła, że „na początek” lepiej będzie u niej. „Będzie wam łatwiej, pomogę wam się dograć” – mówiła z uśmiechem, który wtedy wydawał mi się serdeczny. Dziś wiem, że to był uśmiech drapieżnika.

Pierwsze dni były pełne napięcia. Halina wchodziła do naszej sypialni bez pukania, komentowała moje ubrania („U nas w domu nie chodzi się w dresach po południu!”), a nawet poprawiała ustawienie moich kosmetyków w łazience. Paweł milczał. Kiedy próbowałam z nim o tym rozmawiać, odpowiadał: „Mama jest jaka jest. Przecież to tylko na chwilę”.

Ale chwilę zamieniły się w miesiące. Każda decyzja – od tego, co zjemy na obiad, po to, gdzie pojedziemy na weekend – była konsultowana z Haliną. Czułam się jak dziecko w swoim własnym małżeństwie. Najgorsze były wieczory, kiedy Paweł znikał w pokoju matki na długie rozmowy przy herbacie. Słyszałam ich śmiechy i szepty przez cienką ścianę. Kiedy wracał do mnie, był już inny – zamknięty, nieobecny.

Pewnego dnia zebrałam się na odwagę.

– Paweł, musimy pogadać. Tak dalej być nie może. To nie jest nasze życie – powiedziałam stanowczo.

Spojrzał na mnie zaskoczony.

– Ale o co ci chodzi? Mama tylko chce nam pomóc.

– Paweł! My nie jesteśmy już dziećmi! Chcę mieć własny dom, własne zasady! – głos mi drżał.

Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam w jego oczach strach. Nie przed kłótnią ze mną – przed tym, co powie matka.

– Porozmawiam z mamą – obiecał.

Następnego dnia Halina zaprosiła mnie na „szczerą rozmowę”.

– Marto, wiem, że ci ciężko. Ale musisz zrozumieć – Paweł zawsze był moim oczkiem w głowie. On potrzebuje mojej opieki. Ty jesteś młoda, jeszcze się nauczysz – mówiła łagodnie, ale jej oczy były zimne jak lód.

Wyszłam z tej rozmowy upokorzona i wściekła. Zaczęłam coraz częściej wychodzić z domu – do pracy zostawałam po godzinach, spotykałam się z koleżankami. Paweł tego nie rozumiał.

– Ostatnio cię nie ma w domu. Mama się martwi – powiedział pewnego wieczoru.

– A ty?

– Ja… też.

Zaczął się okres cichych dni i coraz częstszych kłótni. Halina była zawsze gdzieś w tle – gotowa pocieszyć syna i podsycić jego żal do mnie.

W końcu postawiłam sprawę jasno:

– Albo wyprowadzamy się do mojego mieszkania i zaczynamy żyć po swojemu, albo…

Nie dokończyłam zdania. Paweł patrzył na mnie długo, a potem wyszedł do matki.

Tego wieczoru spakowałam walizkę i wróciłam do swojego mieszkania na Pradze. Przez kilka dni Paweł nie dzwonił. W końcu przyszedł – sam.

– Mama mówi, że przesadzasz. Że powinniśmy dać sobie czas…

– A ty? Co ty myślisz?

Zamilkł. Wtedy zrozumiałam: on nie wie, co myśli. Całe życie ktoś myślał za niego.

Minęły dwa lata. Rozwiedliśmy się bez większych emocji – przynajmniej z jego strony. Halina przyszła na rozprawę i patrzyła na mnie z triumfem.

Dziś mam 34 lata i uczę się żyć na nowo – sama ze sobą i ze świadomością straconego czasu. Czasem budzę się w nocy i pytam siebie: czy mogłam coś zrobić inaczej? Czy naprawdę byłam aż tak ślepa?

Może ktoś z was miał podobnie? Czy można wygrać z matką-królową i mężem-synkiem? A może trzeba po prostu wcześniej uciekać?