Dom, który podzielił rodzinę: Moja decyzja i cztery miesiące ciszy
— Babciu, naprawdę to dla mnie robisz? — zapytał Michał, patrząc na mnie z niedowierzaniem. Miał wtedy łzy w oczach, a ja czułam, jak serce mi się ściska. Siedzieliśmy przy kuchennym stole, na którym od lat toczyły się najważniejsze rozmowy w naszym domu na warszawskim Mokotowie. Przez okno wpadało popołudniowe światło, a ja wiedziałam, że właśnie podejmuję decyzję, która zmieni wszystko.
Mój dom — miejsce, gdzie dorastały moje dzieci, gdzie świętowaliśmy Boże Narodzenie i gdzie płakaliśmy po śmierci mojego męża — miał przejść na Michała, mojego wnuka. Michał był zawsze blisko mnie. To on przyjeżdżał co tydzień, robił zakupy, naprawiał kran, słuchał moich opowieści o dawnych czasach. Moja córka Anna i syn Marek byli zajęci własnym życiem. Anna mieszkała w Gdańsku, miała własną firmę i dwójkę dzieci. Marek był lekarzem w Poznaniu. Oboje dzwonili rzadko, a wizyty ograniczały się do świąt.
Kiedy powiedziałam Annie o mojej decyzji, jej głos przez telefon był lodowaty:
— Mamo, jak możesz? Przecież to niesprawiedliwe! Dom powinien być podzielony między nas wszystkich!
— Aniu, dom jest mój i chcę go przekazać komuś, kto naprawdę się nim zajmie. Michał tu mieszka, dba o mnie… — próbowałam tłumaczyć.
— To nie ma znaczenia! Zawsze faworyzowałaś Michała! — krzyknęła i rozłączyła się.
Od tamtej pory minęły cztery miesiące ciszy. Ani jednego telefonu, ani jednej wiadomości. Nawet na moje urodziny nie zadzwoniła. Marek próbował mediować:
— Mamo, rozumiem twoją decyzję, ale Anna jest załamana. Czuje się zdradzona.
— A ja czuję się samotna — odpowiedziałam cicho.
Każdego dnia patrzę na zdjęcia moich dzieci na komodzie i zastanawiam się, gdzie popełniłam błąd. Czy powinnam była podzielić dom? Ale przecież Anna nigdy nie chciała tu mieszkać. Zawsze mówiła, że Warszawa ją przytłacza. Marek też nie planował wracać do stolicy. Tylko Michał traktował ten dom jak swój azyl.
Pamiętam dzień, kiedy Michał przyniósł mi świeże bułki i kawę z pobliskiej piekarni:
— Babciu, nie martw się. Może ciocia się uspokoi.
Ale ja wiedziałam, że to nie takie proste. Anna zawsze była ambitna, walczyła o swoje miejsce w świecie. Czułam jej rozczarowanie i gniew nawet przez ciszę telefonu.
W nocy nie mogę spać. Słyszę w głowie jej słowa: „Zawsze faworyzowałaś Michała”. Czy to prawda? Czy byłam niesprawiedliwa? Przypominam sobie dzieciństwo Anny — jej pierwsze kroki, pierwsze łzy po rozbitym kolanie. Byłam przy niej zawsze. Ale potem dorosła i oddaliła się ode mnie.
Czasem wyobrażam sobie, że Anna nagle staje w drzwiach mojego domu:
— Mamo, przepraszam… — mówi cicho.
Ale wiem, że to tylko marzenie starej kobiety.
Sąsiedzi pytają:
— Pani Zofio, co u córki? Dawno jej nie widzieliśmy.
Uśmiecham się smutno:
— Wszystko dobrze, tylko dużo pracy.
Nie chcę mówić prawdy. Wstydzę się tej pustki między nami. Wstydzę się tego, że moja decyzja rozbiła rodzinę.
Michał stara się mnie pocieszać:
— Babciu, zrobiłaś to z serca. Ja nigdy tego nie zapomnę.
Ale czy serce zawsze wie lepiej? Czy miłość do wnuka usprawiedliwia ból zadany córce?
Cztery miesiące ciszy nauczyły mnie jednego: rodzina to nie tylko wspólne geny czy majątek. To rozmowy, wsparcie i przebaczenie. Bez tego nawet najpiękniejszy dom jest pusty.
Czasem siadam sama w salonie i patrzę na stare fotografie: Anna z warkoczem na pierwszym rowerze; Marek z medalem za olimpiadę matematyczną; Michał jako niemowlę na moich kolanach. Każde z nich kochałam inaczej, ale równie mocno.
Czy Anna kiedyś mi wybaczy? Czy znajdzie w sobie siłę, by zadzwonić? A może to ja powinnam zrobić pierwszy krok?
Może dom to tylko cegły i ściany, a prawdziwy dom buduje się w sercu? Czy można naprawić to, co zostało złamane przez jedną decyzję?