Oddaliśmy córce mieszkanie po dziadkach. Teraz czujemy się jak niechciani goście we własnej rodzinie…

– Mamo, ale czy wy musicie tu przychodzić w każdą niedzielę? – głos Magdy, mojej córki, zabrzmiał ostro, gdy tylko przekroczyliśmy próg mieszkania. Zatrzymałam się w korytarzu, ściskając w dłoni ciasto drożdżowe, które piekłam specjalnie dla niej, tak jak kiedyś dla mojej mamy.

Nie odpowiedziałam od razu. Spojrzałam na męża, który tylko wzruszył ramionami i wszedł do salonu. Magda stała w drzwiach kuchni, zniecierpliwiona, z telefonem w ręku. W tle słychać było śmiech jej męża Tomka i ich synka Antosia. Przez chwilę poczułam się jak intruz w miejscu, które przez tyle lat było moim domem.

To mieszkanie po moich rodzicach stało puste od śmierci mamy. Przez kilka lat wynajmowaliśmy je obcym ludziom, ale zawsze miałam poczucie, że ono czeka na kogoś z rodziny. Kiedy Magda z Tomkiem zaczęli mówić o kredycie na własne M, nie zastanawialiśmy się długo – oddaliśmy im klucze. Bez żadnych warunków, bez umowy darowizny z dożywociem. Po prostu – z miłości.

Pamiętam ten dzień jak dziś. Magda płakała ze szczęścia, przytulała mnie i powtarzała: „Mamo, nie wiem jak wam się odwdzięczę”. Wtedy byłam pewna, że to najlepsza decyzja w naszym życiu.

Ale z czasem coś zaczęło się zmieniać. Najpierw drobiazgi – Magda przestała odbierać telefony, tłumaczyła się brakiem czasu. Potem coraz rzadziej zapraszała nas na obiady. A kiedy już przychodziliśmy, czułam się jak gość, który przeszkadza w codziennym życiu młodej rodziny.

– Mamo, naprawdę nie musicie przynosić tych wszystkich rzeczy – powiedziała pewnego razu, gdy przyniosłam jej słoiki z ogórkami i kompotem. – My już nie jemy takich rzeczy…

Zabolało mnie to bardziej niż chciałam przyznać. Przecież to były przepisy mojej mamy! Chciałam podzielić się z nią kawałkiem rodzinnej tradycji.

Mąż próbował mnie pocieszać:
– Daj jej czas. Młodzi mają swoje życie. Może nie chce być zależna…
Ale ja czułam, że tracę coś więcej niż tylko kontakt z córką. Traciłam dom.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie sąsiadka z bloku po rodzicach:
– Pani Zosiu, czy wie pani, że Magda chce zrobić generalny remont? Mówiła, że wszystko tu śmierdzi starością…

Serce mi ścisnęło. Przecież to były meble po moich rodzicach! Stół, przy którym obchodziliśmy każde święta; kredens, w którym mama trzymała porcelanę; nawet zasłony szyte ręcznie przez babcię…

Pojechałam tam od razu. Magda była zajęta wybieraniem płytek do łazienki.
– Mamo, musimy wszystko wymienić. To już nie te czasy…
– Ale może chociaż stół zostawisz? – zapytałam cicho.
– Po co? Jest stary i brzydki.

Nie poznawałam własnej córki. Gdzie podziała się ta dziewczynka, która tuliła się do mnie po nocnych koszmarach? Która płakała ze szczęścia na wieść o mieszkaniu?

Zaczęliśmy z mężem coraz rzadziej tam bywać. Czułam się jak niechciany gość. Kiedyś Magda zadzwoniła do mnie tylko po to, żeby zapytać o numer do hydraulika.

W święta Bożego Narodzenia zaprosiła nas na Wigilię. Przyjechaliśmy z prezentami i ciastem. Wchodząc do mieszkania, poczułam obcy zapach – wszystko było nowe: meble z IKEI, szare ściany, designerskie lampy. Po starym domu moich rodziców nie zostało nic.

Przy stole panowała napięta atmosfera. Tomek rozmawiał przez telefon, Antoś bawił się tabletem.
– Mamo, możesz podać barszcz? – rzuciła Magda bez uśmiechu.

Wróciliśmy do domu w milczeniu. Mąż długo patrzył przez okno.
– Może popełniliśmy błąd? – zapytał cicho.
Nie odpowiedziałam. Łzy same napływały mi do oczu.

Kilka tygodni później dowiedziałam się od znajomej z pracy, że Magda opowiada wszystkim o „prezencie od rodziców”, ale dodaje: „W sumie to im się należało – przecież i tak by tego nie sprzedali”.

Zaczęłam unikać spotkań rodzinnych. Czułam się upokorzona i niepotrzebna. Nawet Antoś przestał do mnie mówić „babciu”, tylko „pani Zosiu”.

Pewnego dnia zebrałam się na odwagę i zadzwoniłam do Magdy:
– Córeczko… czy możemy porozmawiać?
– Teraz nie mam czasu – odpowiedziała chłodno. – Oddzwonię później.
Nie oddzwoniła.

Od tamtej pory minęły trzy miesiące. Czasem mijam ich na ulicy – Magda odwraca wzrok, Tomek udaje, że mnie nie widzi.

Często pytam siebie: gdzie popełniłam błąd? Czy można kochać za bardzo? Czy pomagając dzieciom odbieramy im szansę na samodzielność? A może to ja jestem zbyt staroświecka i nie potrafię zaakceptować zmian?

Czasem siadam wieczorem przy starym stole w naszym mieszkaniu i myślę: czy dobro naprawdę zawsze wraca? Czy warto było oddać wszystko w imię miłości?

Może powinnam była postawić warunki? Może powinnam była zostawić sobie choć kawałek tego domu…

A wy? Co byście zrobili na moim miejscu? Czy można kochać dziecko za bardzo?