Purée, klopsiki i ciche wojny domowe: Opowieść o codziennych bitwach
– Jakie nowe wyzwanie przyniesie dzisiaj los? – zapytałem, mieszając łyżką w garnku, z którego unosił się zapach cebuli i mięsa.
Krzysztof spojrzał na mnie z przekąsem, zalewając wrzątkiem kolejną zupkę chińską. – I od czego dziś będę cię musiał ratować? – rzucił, jakby to była nasza codzienna gra.
– Purée i klopsiki! – odpowiedziałem z udawaną radością, choć w środku czułem się jak ktoś, kto po raz setny ogląda ten sam kiepski film.
– O, znowu? – Krzysztof uniósł brew. – W zeszłym tygodniu też były te twoje klopsy! Ile można?
– Właśnie to samo pytam żonę, ale ona nawet słuchać nie chce! – westchnąłem ciężko, opierając się o blat. – Mówi, że to szybkie, tanie i dzieci nie marudzą.
Krzysztof parsknął śmiechem. – Może powinieneś sam gotować?
– Próbowałem. Skończyło się na przypalonej jajecznicy i awanturze o brudne naczynia.
W kuchni zapadła cisza. Zegar tykał głośniej niż zwykle. Przez chwilę patrzyłem na swoje odbicie w oknie. Zmęczona twarz, cienie pod oczami. Kiedy ostatni raz naprawdę się uśmiechałem? Nie pamiętam.
Marta, moja żona, wróciła do domu godzinę temu. Przeszła obok mnie bez słowa, rzuciła torbę na krzesło i zamknęła się w sypialni. Znowu. Ostatnio coraz częściej zamykamy się w osobnych pokojach, osobnych światach. Dzieci – Ania i Kuba – siedzą przy stole, wpatrzone w ekrany tabletów. Czasem mam wrażenie, że wszyscy żyjemy obok siebie, a nie razem.
– Marek, co się dzieje? – Krzysztof spojrzał na mnie poważnie. – Zawsze byłeś optymistą.
– Może już nie jestem – odpowiedziałem cicho. – Może po prostu jestem zmęczony.
Zupa bulgotała na kuchence. Klopsiki leżały na talerzu jak żołnierze gotowi do walki. Tylko nie wiedziałem już, o co walczę.
Pamiętam czasy, kiedy z Martą śmialiśmy się do łez z byle powodu. Kiedy planowaliśmy podróże, marzyliśmy o domku nad jeziorem. Teraz rozmawiamy głównie o rachunkach i zakupach. O tym, kto odbierze dzieci ze szkoły i kto wyrzuci śmieci.
– Może powinieneś z nią pogadać? – zaproponował Krzysztof.
– Próbowałem. Odpowiada mi półsłówkami albo wcale. Jakby była gdzieś daleko.
– Może jest…
Nie dokończył. Wiedziałem, co miał na myśli. Też się tego bałem.
Wieczorem usiadłem przy stole z rodziną. Marta podała klopsiki i purée bez słowa. Dzieci jadły w milczeniu. Próbowałem zacząć rozmowę:
– Aniu, jak było w szkole?
– Dobrze – mruknęła, nie odrywając wzroku od ekranu.
– Kuba?
– Nic nowego.
Marta spojrzała na mnie przelotnie i wróciła do swojego talerza.
– Może byśmy gdzieś pojechali w weekend? – zaproponowałem nieśmiało.
– Nie mam czasu – odpowiedziała Marta chłodno.
Zrobiło mi się zimno. Jakby ktoś wyciągnął korek z mojego życia i spuścił z niego całą energię.
Po kolacji poszedłem do łazienki. Usiadłem na brzegu wanny i ukryłem twarz w dłoniach. Czy to już koniec? Czy tak wygląda życie po dziesięciu latach małżeństwa? Rutyna, zmęczenie i klopsiki na obiad?
Telefon zawibrował w kieszeni. Wiadomość od Krzysztofa: „Nie poddawaj się. Może czas coś zmienić?”
Ale co? Próbowałem już wszystkiego: rozmów, prezentów, wspólnych wyjść. Marta zawsze była gdzieś obok, ale nigdy naprawdę ze mną.
Następnego dnia wróciłem wcześniej z pracy. Kupiłem kwiaty i ulubione ciasto Marty z cukierni na rogu. Chciałem ją zaskoczyć, przypomnieć jej o dawnych czasach.
Wszedłem do domu cicho jak złodziej. Usłyszałem głosy z sypialni. Marta rozmawiała przez telefon:
– Nie wiem już, co robić… Marek nic nie rozumie… Czuję się taka samotna…
Zamarłem w progu. Poczułem się jak intruz we własnym domu.
Wieczorem próbowałem z nią porozmawiać.
– Marta…
Spojrzała na mnie zmęczonym wzrokiem.
– Co się stało?
– Chciałem… Chciałem tylko…
Nie dokończyłem. Słowa ugrzęzły mi w gardle.
– Marek, ja już nie mam siły udawać – powiedziała cicho. – Jesteśmy razem tylko dla dzieci…
Te słowa bolały bardziej niż cokolwiek innego.
Przez kolejne dni żyliśmy jak współlokatorzy. Dzieci zauważyły zmianę, choć udawały, że wszystko jest w porządku.
Pewnego wieczoru usiadłem z Krzysztofem na ławce przed blokiem.
– I co teraz? – zapytał.
– Nie wiem… Może trzeba pozwolić jej odejść? Może tak będzie lepiej dla wszystkich?
Krzysztof poklepał mnie po ramieniu.
– Czasem trzeba coś stracić, żeby odnaleźć siebie.
Patrzyłem na światła miasta odbijające się w kałużach po deszczu. Myślałem o tym wszystkim, co straciłem i o tym, co jeszcze mogę uratować.
Dziś siedzę sam przy stole. Klopsiki stygną na talerzu, a purée już dawno straciło smak dzieciństwa. Zastanawiam się: czy można jeszcze naprawić coś, co pękło tak dawno temu? Czy rutyna zawsze musi wygrywać z miłością?
A może to my sami pozwalamy jej wygrać?