Dwa razy złamane serce: Jak mogłam zaufać własnej mamie?
— Mamo, gdzie jest Antek?! — krzyknęłam, wbiegając do kuchni. Moja matka stała przy zlewie, jej ręce drżały, a w oczach widziałam coś, czego nie potrafiłam nazwać. Strach? Wina? Zmęczenie? — Poszedł się pobawić do ogrodu — odpowiedziała cicho, nie patrząc mi w oczy. Wybiegłam na podwórko. Był czerwcowy wieczór, powietrze pachniało lipą i kurzem. Znalazłam go dopiero po chwili — leżał przy oczku wodnym, nieruchomy.
To był drugi raz w ciągu roku. Drugi raz, kiedy wracałam po pracy i znajdowałam swoje dziecko martwe pod opieką własnej matki. Pierwsza była Zosia. Miała wtedy trzy lata. Powiedzieli, że to był wypadek — upadła ze schodów. Wtedy jeszcze wierzyłam w przypadek. Wierzyłam mojej mamie. Przecież to ona mnie wychowała, to ona zawsze była ostoją rodziny, tą, która wszystko ogarniała, nawet kiedy ojciec pił i znikał na całe tygodnie.
Ale po śmierci Antka już nie mogłam uwierzyć w przypadek.
Policja przyjechała szybko. Sąsiadka zadzwoniła, kiedy zobaczyła mnie klęczącą nad synem i krzyczącą tak głośno, że echo odbijało się od ścian starego domu. Matka siedziała na schodach, skulona, jakby nagle zmalała o pół metra. — To nie moja wina — powtarzała pod nosem. — Ja tylko na chwilę… tylko na chwilę…
W szpitalu lekarz powiedział mi wprost: „Pani syn się utopił. Miał wodę w płucach. To nie mogło się stać bezgłośnie.”
Wróciłam do domu na miękkich nogach. Mąż, Tomek, patrzył na mnie z rozpaczą i wyrzutem jednocześnie. — Dlaczego znowu zostawiłaś ich z nią? — zapytał cicho. Nie odpowiedziałam. Nie miałam siły tłumaczyć, że nie miałam wyjścia, że praca w sklepie to jedyne, co nas utrzymuje, a przedszkole już nie miało miejsc.
Następnego dnia przyszli policjanci. Przeszukali dom. Zabrali matkę na komisariat. Słyszałam przez drzwi jej płacz i powtarzane jak mantra: „Nie chciałam… ja tylko na chwilę…”
Zaczęły się plotki. W małym miasteczku nic się nie ukryje. Sąsiadki patrzyły na mnie z litością i ciekawością zarazem. Jedna z nich, pani Halina, zagadnęła mnie w sklepie: — Pani Ewelino, jak pani daje radę? Ja bym chyba zwariowała… — Nie daję rady — odpowiedziałam szczerze i uciekłam na zaplecze.
Wieczorami siedziałam sama w pokoju dziecięcym i patrzyłam na puste łóżeczka. Zosia miała ulubionego misia z oderwanym uchem, Antek zostawił samochodzik pod szafą. Czułam się jakby ktoś wyrwał mi serce i zostawił pustkę.
Tomek coraz częściej nocował u kolegi. Mówił, że musi odreagować, ale wiedziałam, że nie może patrzeć na mnie — matkę, która dwa razy zawiodła swoje dzieci.
Proces mojej matki ruszył szybko. Prokurator zarzucał jej rażące zaniedbanie. Adwokat próbował tłumaczyć jej wiek, zmęczenie, depresję po śmierci wnuczki. Siedziałam na sali sądowej i słuchałam zeznań sąsiadów: — Pani Maria była zawsze taka opiekuńcza… ale ostatnio coś się z nią działo… zamyślona chodziła…
W przerwach procesu matka próbowała ze mną rozmawiać:
— Ewelinko… ja naprawdę nie chciałam… ja tylko na chwilę poszłam po pranie…
— Mamo! — przerwałam jej ostro. — Dwoje dzieci! Dwoje! Jak mogłaś?!
— Ja już nie chcę żyć… — wyszeptała.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.
W domu czułam się jak intruz. Tomek coraz częściej milczał lub wybuchał gniewem o byle co:
— Może gdybyś słuchała mnie od początku i nie zostawiała ich z twoją matką…
— A kto miał ich pilnować? Ty? Ty nawet nie potrafisz zrobić im kanapki!
— Przynajmniej by żyli!
Po jednej z takich kłótni wybiegłam z domu i przez godzinę błąkałam się po parku. Przypomniałam sobie dzieciństwo — jak mama tuliła mnie po nocnych awanturach ojca, jak piekłyśmy razem szarlotkę na niedzielę. Czy wtedy już była taka rozkojarzona? Czy coś przegapiłam?
Psycholog powiedziała mi podczas jednej z wizyt:
— Pani Ewelino, czasem ludzie starsi tracą czujność szybciej niż nam się wydaje. To nie zawsze jest czyjaś wina.
Ale ja czułam winę całą sobą.
W dniu ogłoszenia wyroku sala sądowa była pełna znajomych twarzy z miasteczka. Matka dostała dwa lata więzienia w zawieszeniu i zakaz opieki nad dziećmi do końca życia.
Po wszystkim podeszła do mnie pani Halina:
— Trzeba żyć dalej, Ewelinko.
Ale jak?
Tomek wyprowadził się miesiąc później. Zostawił mi kartkę: „Nie umiem już tu być.”
Zostałam sama w pustym domu pełnym wspomnień i pytań bez odpowiedzi.
Czasem budzę się w nocy i słyszę głos Zosi: „Mamusiu?”
Czasem widzę Antka biegnącego przez ogród.
Czy kiedykolwiek wybaczę sobie tę ufność wobec własnej matki?
Czy można jeszcze kochać kogoś, kto zabrał ci wszystko?
A wy? Co byście zrobili na moim miejscu?