Sprowadziłam Mamę do Naszego Domu — Myślałam, że To Będzie Najlepsze Rozwiązanie. Myliłam się…
— Znowu nie zamknęłaś drzwi na klucz! — głos mamy rozległ się w korytarzu, zanim jeszcze zdążyłam zdjąć buty. Stała w progu kuchni, z rękami skrzyżowanymi na piersi, patrząc na mnie tym swoim surowym wzrokiem, który pamiętam z dzieciństwa.
— Mamo, przecież to spokojna okolica… — zaczęłam, ale już wiedziałam, że nie przekonam jej żadnym argumentem.
— Spokojna czy nie, tu się zamyka drzwi! — przerwała mi ostro. — W moim domu zawsze były zasady.
Zacisnęłam usta, czując jak narasta we mnie frustracja. To był dopiero trzeci tydzień odkąd mama zamieszkała z nami, a ja już miałam wrażenie, że nasze życie wywróciło się do góry nogami. Wszystko zaczęło się niewinnie — mama miała coraz większe trudności z poruszaniem się po schodach w swoim starym mieszkaniu na czwartym piętrze bez windy. Po kilku upadkach i jednym złamaniu ręki, nie miałam wątpliwości: muszę ją zabrać do siebie.
Mój mąż, Marek, nie protestował. — To twoja mama, rozumiem. Damy radę — powiedział wtedy i naprawdę wierzyłam, że tak będzie. Nasze dzieci — Ania i Kuba — przyjęły babcię z entuzjazmem. Przez pierwsze dni wszystko wydawało się nawet lepsze niż przypuszczałam: mama piekła drożdżówki, opowiadała wnukom historie z PRL-u, a ja czułam ulgę, że jest bezpieczna.
Ale bardzo szybko zaczęły pojawiać się rysy na tym obrazku. Mama miała swoje przyzwyczajenia i oczekiwała, że wszyscy się do nich dostosują. Zaczęło się od drobiazgów: „Nie stawiaj kubka na stole bez podkładki!”, „Nie zostawiaj butów w korytarzu!”, „Nie marnujcie prądu!”. Potem przyszły poważniejsze sprawy.
— Marek znowu wrócił późno? — zapytała pewnego wieczoru, kiedy siedziałyśmy przy herbacie.
— Tak, ma dużo pracy — odpowiedziałam spokojnie.
— A dzieci? Kto odrabia z nimi lekcje? Ty wszystko sama robisz? — Jej ton był pełen dezaprobaty.
— Mamo, daję sobie radę — odparłam, ale poczułam ukłucie niepewności. Czy naprawdę daję radę?
Z czasem jej uwagi zaczęły dotyczyć wszystkiego: mojego gotowania („Za dużo soli!”), wychowania dzieci („Za mało dyscypliny!”), a nawet mojego wyglądu („Nie mogłabyś się lepiej ubrać do pracy?”). Czułam się jak nastolatka pod jej okiem, a nie dorosła kobieta z własną rodziną.
Najgorzej było wieczorami. Marek coraz częściej zamykał się w gabinecie pod pretekstem pracy. Dzieci przestały zapraszać kolegów do domu. Ania powiedziała mi kiedyś szeptem:
— Mamo, babcia jest fajna, ale czemu ona zawsze mówi nam, co robimy źle?
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Sama czułam się przytłoczona.
Pewnego dnia wróciłam z pracy wcześniej niż zwykle. W kuchni usłyszałam podniesione głosy:
— Kuba! Ile razy mam ci mówić, żebyś nie biegał po domu?! — krzyczała mama.
— Ale babciu… — zaczął syn.
— Nie dyskutuj ze mną! U mnie w domu dzieci słuchały dorosłych!
Weszłam do kuchni i zobaczyłam łzy w oczach Kuby. Coś we mnie pękło.
— Mamo, proszę… Nie krzycz na dzieci — powiedziałam stanowczo.
Spojrzała na mnie zaskoczona i przez chwilę milczała.
— Ty też mi odpowiadasz? — wyszeptała urażona.
Wieczorem Marek zaproponował rozmowę:
— Musimy coś zrobić. Wszyscy chodzimy na palcach. To nie jest już nasz dom.
Poczułam gulę w gardle. Wiedziałam, że ma rację. Ale co miałam zrobić? Oddać mamę do domu opieki? Wynająć jej mieszkanie? Przecież obiecałam sobie i jej, że się nią zaopiekuję.
Przez kolejne dni próbowałam rozmawiać z mamą. Prosiłam ją o więcej wyrozumiałości dla dzieci, o to, by pozwoliła nam żyć po swojemu. Ona jednak powtarzała tylko:
— Ja chcę dobrze! Wy nie rozumiecie…
W końcu doszło do poważnej kłótni. Mama oskarżyła mnie o niewdzięczność:
— Poświęciłam dla ciebie całe życie! A teraz nawet nie mogę mieć swojego zdania w twoim domu?
Płakałyśmy obie. Dzieci schowały się w swoich pokojach. Marek wyszedł na spacer i wrócił dopiero późno w nocy.
Następnego dnia zadzwoniła do mnie ciocia Basia:
— Słyszałam od mamy… Może spróbujcie znaleźć jej jakieś zajęcia poza domem? Klub seniora? Może wolontariat?
To był przełomowy moment. Z trudem przekonałam mamę do odwiedzenia klubu seniora na naszym osiedlu. Na początku była niechętna („To dla starych ludzi!”), ale po kilku tygodniach zaczęła wracać uśmiechnięta i opowiadać o nowych znajomych.
W domu atmosfera powoli zaczęła się poprawiać. Mama miała swoje sprawy i mniej czasu na kontrolowanie nas wszystkich. Ja nauczyłam się stawiać granice i mówić o swoich potrzebach bez poczucia winy.
Ale czasem wciąż łapię się na tym, że boję się wejść do kuchni i usłyszeć kolejną uwagę. Zastanawiam się: czy można naprawdę pogodzić troskę o rodzica z własnym szczęściem? Czy to ja jestem niewdzięczna córką… czy po prostu człowiekiem, który też ma prawo do swojego życia?
Czy ktoś z was przeżył coś podobnego? Jak sobie poradziliście?