Przypomniałam sobie, że życie się nie kończy po pięćdziesiątce: Historia Marii z Gdańska
– Chyba zwariowałaś – powiedziała moja córka, patrząc na mnie, jakbym wróciła z Księżyca. – Umawiasz się z kimś, kogo nie widziałaś trzydzieści lat, i od razu idziesz z nim na kolację? To przecież obcy facet!
Może i miała rację. Ale wtedy nie wiedziała jeszcze, że tego wieczoru nie wróci do domu ta sama kobieta, która wyszła z niego rano. Stałam w przedpokoju, trzymając w dłoni klucze, a serce waliło mi jak młotem. Przez chwilę chciałam się wycofać, zadzwonić do Andrzeja i powiedzieć, że jednak nie dam rady. Ale coś mnie pchało naprzód – może ciekawość, może tęsknota za czymś, czego sama nie umiałam nazwać.
– Mamo, przecież ty nawet nie wiesz, czy on jest normalny! – Weronika nie dawała za wygraną. – Przecież to nie jest Tinder, żeby tak się umawiać!
Uśmiechnęłam się smutno. Weronika miała dwadzieścia siedem lat i świat widziała zupełnie inaczej niż ja. Dla niej wszystko było proste: jeśli coś ci się nie podoba, zmieniasz to. Jeśli ktoś cię rani, odchodzisz. Ja przez lata uczyłam się znosić, wybaczać, tłumić własne potrzeby.
– To tylko kolacja – powiedziałam cicho. – Nic się nie stanie.
Ale już wtedy czułam, że stanie się wszystko.
Andrzeja poznałam w liceum. Był moją pierwszą miłością – taką prawdziwą, niewinną, pełną marzeń i planów na przyszłość. Potem nasze drogi się rozeszły: on wyjechał na studia do Warszawy, ja zostałam w Gdańsku. Wyszłam za mąż za Pawła – człowieka spokojnego, przewidywalnego, który nigdy mnie nie zawiódł… ale też nigdy nie rozpalił we mnie ognia.
Przez trzydzieści lat żyłam jak większość kobiet w moim wieku: praca w bibliotece, dom, dzieci, zakupy w Biedronce i wieczorne seriale. Czasem łapałam się na tym, że patrzę w lustro i nie poznaję tej kobiety z siwymi pasmami we włosach i zmarszczkami wokół oczu. Gdzie podziała się ta dziewczyna z liceum? Czy ona jeszcze gdzieś tam jest?
Kiedy Andrzej napisał do mnie na Facebooku – ot tak, po prostu – poczułam dreszcz ekscytacji. Najpierw wymieniliśmy kilka wiadomości: co u ciebie, jak dzieci, jak życie. Potem zaproponował spotkanie. „Może kawa?” – napisał. „Albo kolacja?”.
Zgodziłam się bez namysłu.
W restauracji nad Motławą czekał już na mnie. Zmienił się – miał więcej siwych włosów niż ja i trochę przytył – ale jego oczy pozostały takie same: ciepłe, uważne, trochę smutne.
– Maria… – uśmiechnął się szeroko. – Nie wierzę, że to naprawdę ty.
Usiedliśmy przy oknie. Przez chwilę milczeliśmy, patrząc na siebie z niedowierzaniem.
– Wiesz… – zaczął w końcu Andrzej – czasem myślę, że życie to taki żart. Spotykasz kogoś ważnego wtedy, kiedy już myślisz, że wszystko masz poukładane.
Zamówiliśmy wino. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym: o dzieciach (jego syn właśnie wyjechał do Norwegii), o pracy (on prowadził małą firmę budowlaną), o starych znajomych (Basia z naszej klasy wyszła za lekarza i mieszka w Sopocie). Śmialiśmy się z dawnych żartów i wspominaliśmy szkolne wagary.
Ale pod powierzchnią tej rozmowy czułam napięcie. Coś wisiało w powietrzu – coś niewypowiedzianego.
– Maria… – Andrzej spojrzał mi prosto w oczy. – Dlaczego nigdy do mnie nie napisałaś?
Zatkało mnie. Przez chwilę nie wiedziałam, co powiedzieć.
– Myślałam… że to już przeszłość – wyszeptałam.
– A może po prostu bałaś się zacząć od nowa?
Nie odpowiedziałam. Bo miał rację.
Kiedy wróciłam do domu tamtego wieczoru, czułam się jak po przebudzeniu z długiego snu. Zrzuciłam płaszcz na krzesło i usiadłam przy kuchennym stole. Weronika siedziała w salonie z laptopem na kolanach.
– I jak było? – zapytała bez entuzjazmu.
– Dobrze – odpowiedziałam krótko.
Nie chciałam jej mówić o tym wszystkim, co poczułam. O tym dziwnym drżeniu serca i o tym, że przez chwilę znów byłam tą dziewczyną z liceum.
Następnego dnia zadzwonił Andrzej.
– Chciałbym cię zobaczyć jeszcze raz – powiedział bez ogródek.
Zgodziłam się. I tak zaczęły się nasze spotkania: najpierw raz w tygodniu na kawie, potem coraz częściej. Rozmawialiśmy godzinami o wszystkim: o marzeniach z młodości i o tym, co nam zostało z tych marzeń; o samotności; o strachu przed starością; o tym, czy jeszcze można zacząć żyć naprawdę.
Paweł zauważył zmianę we mnie niemal od razu.
– Coś się stało? – zapytał pewnego wieczoru przy kolacji.
– Nie… Po prostu… Czuję się inaczej – odpowiedziałam wymijająco.
Nie miałam odwagi powiedzieć mu prawdy: że zakochałam się na nowo. Że po raz pierwszy od lat czuję się żywa.
W domu zaczęły narastać napięcia. Weronika była coraz bardziej opryskliwa; Paweł zamykał się w sobie. Czułam się rozdarta między lojalnością wobec rodziny a pragnieniem wolności.
Pewnego dnia Paweł znalazł wiadomość od Andrzeja na moim telefonie.
– Kim on jest? – zapytał zimno.
– Starym znajomym…
– Nie kłam mi! Wiem, że coś jest między wami!
Nie potrafiłam zaprzeczyć.
Tamtej nocy długo leżałam bezsennie w łóżku. Słyszałam ciche szlochy Weroniki za ścianą i ciężki oddech Pawła obok siebie. Czułam się winna – jakby moje szczęście było czymś złym.
Ale czy naprawdę mam prawo do szczęścia?
W pracy też zaczęto coś podejrzewać. Koleżanki z biblioteki patrzyły na mnie ukradkiem i szeptały między sobą:
– Widzisz Marię? Od kiedy zaczęła malować usta na czerwono?
– Może ma romans?
– W tym wieku? Daj spokój!
Czułam ich spojrzenia na plecach za każdym razem, gdy przechodziłam między regałami z książkami.
W końcu Paweł postawił sprawę jasno:
– Jeśli chcesz odejść – odejdź teraz. Ale pamiętaj: niszczysz naszą rodzinę.
Weronika przestała ze mną rozmawiać. W domu panowała cisza tak gęsta, że można ją było kroić nożem.
Spotkałam się z Andrzejem nad morzem. Siedzieliśmy na ławce przy plaży w Brzeźnie i patrzyliśmy na fale rozbijające się o brzeg.
– Boję się… – wyszeptałam. – Boję się wszystkiego: tego co będzie z Pawłem, z Weroniką… Boję się być szczęśliwa.
Andrzej objął mnie ramieniem.
– Masz prawo do szczęścia – powiedział cicho. – Nawet jeśli inni tego nie rozumieją.
Wróciłam do domu późno w nocy. Paweł czekał na mnie w kuchni.
– Zdecydowałaś?
Patrzyłam na niego długo. Widziałam w jego oczach ból i rozczarowanie. Ale widziałam też ulgę – jakby sam czekał na ten moment od lat.
– Tak… Odchodzę – powiedziałam drżącym głosem.
Spakowałam walizkę i wyszłam z domu po trzydziestu latach małżeństwa. Weronika wybiegła za mną na klatkę schodową:
– Mamo! Jak możesz?!
Nie umiałam jej odpowiedzieć. Po prostu przytuliłam ją mocno i wyszeptałam:
– Kiedyś zrozumiesz…
Zamieszkałam u Andrzeja w małym mieszkaniu na Zaspie. Było skromnie: stare meble po rodzicach i zapach kawy unoszący się w powietrzu każdego ranka. Ale czułam się wolna jak nigdy wcześniej.
Pierwsze tygodnie były trudne: tęskniłam za domem, za córką; miałam wyrzuty sumienia wobec Pawła; płakałam nocami do poduszki. Ale każdego ranka budziłam się z poczuciem ulgi: już nie muszę udawać kogoś, kim nie jestem.
Z czasem Weronika zaczęła do mnie dzwonić. Najpierw krótko i chłodno:
– Potrzebuję twojego dowodu do banku.
Potem coraz cieplej:
– Mamo… Może pójdziemy razem na spacer?
Paweł znalazł sobie inną kobietę – młodszą ode mnie o dziesięć lat. Dziwnie mi było patrzeć na ich zdjęcia na Facebooku; bolało mnie to przez chwilę… ale potem poczułam ulgę.
Andrzej był dla mnie wsparciem jakiego nigdy wcześniej nie znałam: słuchał mnie bez oceniania; potrafił rozbawić nawet wtedy, gdy świat walił mi się na głowę; był cierpliwy wobec moich lęków i słabości.
Czasem zastanawiam się nad tym wszystkim: czy warto było ryzykować? Czy miałam prawo postawić siebie ponad rodzinę? Czy szczęście po pięćdziesiątce to luksus dla egoistek?
Ale kiedy patrzę rano w lustro i widzę kobietę z błyskiem w oku… wiem jedno: życie naprawdę zaczyna się wtedy, kiedy przestajesz bać się żyć dla siebie.
A wy? Czy mielibyście odwagę zacząć wszystko od nowa po pięćdziesiątce?