„Ty nic nie robisz cały dzień!” – Mój mąż nie rozumie, jak wygląda macierzyństwo i co to znaczy być matką na urlopie wychowawczym

– Naprawdę, Anka, ile razy mam ci powtarzać? Ty nic nie robisz cały dzień! – głos Piotra odbił się echem od ścian naszej kuchni. Stałam przy zlewie, z rękami zanurzonymi w zimnej wodzie, próbując domyć zaschniętą butelkę po mleku. W pokoju obok spała nasza dwumiesięczna córeczka, Zosia.

Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu. Nie mogłam się rozpłakać – nie przy nim. Wzięłam głęboki oddech i odpowiedziałam cicho:
– Piotrze, naprawdę myślisz, że to takie proste? Że Zosia tylko śpi i je?

On przewrócił oczami i westchnął ciężko, jakby tłumaczył coś dziecku:
– Przecież widzę. Wracam z pracy, a ty siedzisz w piżamie. Obiad ledwo ciepły, w domu bałagan. Ja haruję po dziesięć godzin dziennie, a ty…

Nie dokończył. W jego głosie była pogarda i rozczarowanie. Poczułam się, jakby ktoś mnie uderzył. Chciałam mu wykrzyczeć, że nie spałam od trzech nocy dłużej niż dwie godziny ciurkiem, że Zosia ma kolki i płacze godzinami, że boję się zostawić ją choćby na chwilę samą, bo mam wrażenie, że coś jej się stanie.

Ale nie powiedziałam nic. Zamiast tego wróciłam do kuchni i zaczęłam wycierać blat. Piotr poszedł do salonu, włączył telewizor i udawał, że mnie nie widzi.

Wieczorem, kiedy Zosia znów zaczęła płakać, Piotr podszedł do łóżeczka i próbował ją uspokoić. Po minucie oddał mi ją z rezygnacją:
– Ona cię tylko chce. Ja nawet nie wiem, co mam robić.

Zacisnęłam zęby. Przecież to nasza córka. Dlaczego wszystko jest na mojej głowie?

Kiedyś byliśmy szczęśliwi. Poznaliśmy się na studiach w Krakowie – on studiował informatykę, ja pedagogikę. Byliśmy nierozłączni: wspólne wyjazdy w góry, wieczory z planszówkami u znajomych. Marzyliśmy o domu z ogródkiem i gromadce dzieci.

Po ślubie wszystko wydawało się możliwe. Kupiliśmy mieszkanie na kredyt na obrzeżach miasta. Piotr dostał dobrą pracę w dużej firmie IT, ja pracowałam w przedszkolu. Kiedy zaszłam w ciążę, byliśmy szczęśliwi – przynajmniej tak mi się wydawało.

Pierwsze tygodnie po porodzie były jak sen – niewyspana, obolała, ale szczęśliwa. Piotr pomagał: przewijał Zosię, robił zakupy, gotował obiady. Ale potem wrócił do pracy i wszystko się zmieniło.

Zaczęły się dni podobne do siebie: budziłam się o piątej rano do karmienia, potem przewijanie, usypianie, pranie ubranek, gotowanie zupy na szybko. Zosia płakała coraz częściej – lekarz mówił: „To kolki, minie”. Ale nie mijało.

Nie miałam czasu na prysznic ani śniadanie. Czasem patrzyłam w lustro i nie poznawałam siebie – zmęczone oczy, włosy związane byle jak gumką. Gdy Piotr wracał z pracy i widział mnie w tym stanie, coraz częściej kręcił głową z dezaprobatą.

Próbowałam mu tłumaczyć:
– Piotrze, ja naprawdę się staram…
Ale on tylko wzruszał ramionami:
– Inne kobiety dają radę.

Czułam się coraz bardziej samotna. Moja mama mieszkała 200 kilometrów od nas i mogła przyjechać tylko raz na miesiąc. Przyjaciółki miały swoje życie – jedna wyjechała do Anglii, druga wróciła do pracy zaraz po porodzie.

Pewnego dnia zadzwoniła teściowa:
– Aniu, może powinnaś wrócić do pracy? Dziecko oddać do żłobka? Piotr mówił, że jesteś zmęczona…

Zacisnęłam pięści ze złości. Czy wszyscy wokół naprawdę myślą, że urlop macierzyński to wakacje?

Wieczorami leżałam obok Zosi i płakałam po cichu w poduszkę. Bałam się powiedzieć Piotrowi o moich lękach – że czasem mam ochotę wyjść z domu i już nie wrócić; że boję się o Zosię; że czuję się niewidzialna.

Pewnej nocy Zosia dostała gorączki. Była czerwona jak burak i płakała bez przerwy. Zadzwoniłam do Piotra – był na spotkaniu integracyjnym z pracy.
– Anka, przesadzasz! Daj jej paracetamol i połóż spać.

Ale ja wiedziałam, że coś jest nie tak. Spakowałam Zosię do nosidełka i pojechałam taksówką na SOR. Lekarz powiedział: „Dobrze pani zrobiła. To infekcja wirusowa.”

Wróciłam do domu nad ranem. Piotr spał na kanapie. Kiedy zobaczył mnie rano z podkrążonymi oczami i Zosią na rękach, tylko rzucił:
– Trzeba było mnie obudzić.

Wtedy pękło we mnie coś na dobre.
– Próbowałam! Ale ty nigdy mnie nie słuchasz!

Zaczęliśmy się kłócić coraz częściej. O wszystko: o bałagan w domu, o pieniądze (bo przecież „teraz tylko jedna pensja”), o to, kto ile śpi.

Próbowałam szukać wsparcia w internecie – czytałam fora dla młodych mam. Okazało się, że nie jestem sama: setki kobiet pisały o tym samym – o niezrozumieniu partnerów, o samotności na urlopie macierzyńskim.

Zaczęłam chodzić na spacery z Zosią do parku. Poznałam tam Magdę – też była młodą mamą. Rozmawiałyśmy godzinami o wszystkim: o pieluchach, o mężach, o tym, jak bardzo brakuje nam dawnych siebie.

To Magda namówiła mnie na rozmowę z psychologiem. Bałam się – przecież „nie jestem chora psychicznie”. Ale po pierwszej wizycie poczułam ulgę. Ktoś mnie wysłuchał bez oceniania.

Po kilku tygodniach zebrałam się na odwagę i powiedziałam Piotrowi:
– Potrzebuję twojego wsparcia. Nie dam rady sama.

Patrzył na mnie długo w milczeniu.
– Przepraszam – powiedział w końcu cicho. – Nie wiedziałem…

Nie było łatwo odbudować zaufanie i bliskość. Ale zaczęliśmy rozmawiać – naprawdę rozmawiać – o naszych lękach i potrzebach.

Dziś wiem jedno: macierzyństwo to najtrudniejsza praca świata. I nikt nie powinien być w niej sam.

Czy naprawdę tak trudno uwierzyć kobiecie na słowo? Czy musimy udowadniać swoją wartość nawet najbliższym? Jak wy sobie radzicie z brakiem wsparcia w rodzinie?