Droga donikąd: Historia Marii i jej dzieci na skraju świata

— Mamo, dlaczego tata już nie wróci? — zapytała cicho Zosia, ściskając mnie za rękę tak mocno, że aż poczułam ból. Jej oczy były wielkie i pełne łez, a ja nie umiałam znaleźć słów. Stałyśmy w kuchni naszej starej chaty na końcu wsi, gdzie wiatr hulał przez nieszczelne okna, a podłoga skrzypiała przy każdym kroku. Za oknem padał deszcz, rozmywając świat dookoła w szare smugi.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Piotr wyszedł dwa dni temu, trzaskając drzwiami tak mocno, że odpadł kawałek tynku ze ściany. Zabrał ze sobą tylko torbę i butelkę wódki. Nie zostawił nawet słowa pożegnania. Przez lata próbowałam go zatrzymać — dla dzieci, dla siebie, dla tej resztki nadziei, że jeszcze kiedyś będzie dobrze. Ale on coraz częściej wracał pijany, coraz częściej podnosił głos, a potem rękę. Ostatniej nocy już nie wytrzymałam. Krzyczałam na niego, żeby przestał, żeby nie budził dzieci. Wtedy spojrzał na mnie z pogardą i wyszedł.

— Nie wiem, kochanie — odpowiedziałam Zosi, głaszcząc jej jasne włosy. — Ale jesteśmy razem. I damy radę.

Kuba, mój starszy syn, udawał twardziela. Siedział przy stole z opuszczoną głową i dłubał w starym zeszycie. Miał dopiero dwanaście lat, ale już widział za dużo. Czasem łapałam go na tym, jak patrzy w okno z takim samym smutkiem jak ja. Wiedziałam, że obwinia siebie za to wszystko.

— Mamo, a co będziemy jeść? — zapytał nagle Kuba.

Serce mi ścisnęło. W lodówce zostało tylko trochę masła i kilka jajek. W sklepie wiejskim miałam już dług na zeszyt, a sąsiadka Basia ostatnio tylko wzruszyła ramionami: „Wiesz, Maryśka, każdy ma swoje problemy”.

— Zrobimy jajecznicę — powiedziałam z uśmiechem, który miał ukryć strach.

Wieczorem siedzieliśmy razem przy stole. Zosia rysowała dom z wielkim ogrodem i napisem „Szczęście”, a Kuba milczał. Wtedy usłyszałam pukanie do drzwi. Serce mi zamarło — przez chwilę miałam nadzieję, że to Piotr wrócił po rozum do głowy. Ale to był listonosz.

— Pani Maria Nowak? — zapytał.

— Tak…

— Mam tu pismo z sądu.

Ręce mi się trzęsły, gdy otwierałam kopertę. Pozew o alimenty. Piotr napisał w nim, że nie stać go na płacenie, bo nie ma pracy. Poczułam się jakby ktoś wylał na mnie kubeł zimnej wody.

Przez kolejne dni próbowałam znaleźć pracę. W sklepie nie chcieli mnie przyjąć — „Za dużo problemów masz, Maryśka”. W piekarni powiedzieli, że już mają kogoś do pomocy. Zgłosiłam się nawet do sprzątania u proboszcza, ale ksiądz tylko poklepał mnie po ramieniu i powiedział: „Bóg cię nie opuści”.

Wieczorami płakałam po cichu do poduszki. Dzieci spały w jednym łóżku pod grubą kołdrą po babci. Czasem słyszałam ich szeptane rozmowy:

— Zosiu, myślisz, że mama sobie poradzi?

— Musimy jej pomóc…

Wiedziałam, że nie mogę się poddać. Zaczęłam sprzedawać jajka od naszych kur na targu w miasteczku. To były grosze, ale zawsze coś. Czasem ktoś rzucił mi litościwe spojrzenie albo szepnął za plecami: „To ta od Piotra pijaka”. Bolało mnie to bardziej niż głód.

Któregoś dnia przyszła do mnie Basia.

— Maryśka… Słyszałam, że szukasz pracy. Może byś mi pomogła przy sprzątaniu u starszej pani Kowalskiej? Zapłaci ci parę złotych.

Zgodziłam się bez wahania. Praca była ciężka — mycie podłóg, pranie pościeli, gotowanie zupy z niczego. Ale pani Kowalska była dobra dla mnie i dzieci. Czasem dała nam kawałek ciasta albo słoik ogórków.

Mimo to ciągle czułam się jak ktoś gorszy. Dzieci zaczęły unikać rówieśników — Kuba przestał grać w piłkę na boisku, Zosia nie chciała chodzić do koleżanek.

Pewnego dnia wracając z pracy zobaczyłam Piotra pod sklepem. Był brudny i zaniedbany, otoczony grupką mężczyzn popijających tanie piwo.

— Maria! — zawołał za mną.

Przyspieszyłam kroku, ale dogonił mnie.

— Oddaj mi dzieci! — krzyczał pijanym głosem. — Ty sobie nie radzisz!

Ludzie patrzyli na nas z ciekawością i pogardą. Chciałam zapaść się pod ziemię.

— Odejdź! — syknęłam przez zaciśnięte zęby.

Wróciłam do domu roztrzęsiona. Dzieci patrzyły na mnie pytająco.

— Mamo…?

Usiadłam na podłodze i rozpłakałam się pierwszy raz przy nich. Przytulili mnie mocno.

— Damy radę — powiedziała Zosia cicho.

Z czasem nauczyliśmy się żyć bez Piotra. Było ciężko — czasem brakowało na chleb, czasem na opał. Ale byliśmy razem. Kuba zaczął pomagać sąsiadom przy drobnych pracach za parę złotych. Zosia przynosiła kwiaty z łąki i stawiała je w słoiku na stole.

Jednak nigdy nie przestałam się bać przyszłości. Co będzie dalej? Czy uda mi się zapewnić dzieciom lepsze życie? Czy kiedyś jeszcze poczuję szczęście?

Czasem patrzę przez okno na pustą drogę prowadzącą donikąd i pytam siebie: czy naprawdę zasłużyliśmy na taki los? Czy ktoś jeszcze pamięta o takich rodzinach jak nasza?