Kiedy telefon dzwoni i boli: Historia matki z Wrocławia i jej oddalonej córki

– Mamo, czy możesz mi przelać jeszcze te pięćset złotych? – głos Marty brzmiał przez telefon cicho, niemal wycofanie, ale ja już znałam ten ton. Znałam go aż za dobrze. Siedziałam przy kuchennym stole, patrząc na zimną herbatę, a obok mnie mój mąż Andrzej bez słowa kręcił głową.

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz zadzwoniła, żeby po prostu zapytać, jak się czuję. Kiedyś nasze rozmowy były pełne śmiechu, plotek o sąsiadach, wspomnień z wakacji nad Bałtykiem. Teraz każda rozmowa zaczyna się od „Mamo…” i kończy na „Czy możesz…?”.

– Martuś, przecież w zeszłym tygodniu też ci przelewaliśmy – próbowałam zachować spokój, choć w środku wszystko we mnie krzyczało. – Co się dzieje? Przecież masz pracę w tej korporacji w Warszawie…

– Mamo, nie rozumiesz! – przerwała mi ostro. – Tam wszystko kosztuje, wynajem, jedzenie… A ja nie chcę wracać do Wrocławia! Chcę coś osiągnąć!

Andrzej westchnął ciężko i wyszedł do salonu. Zostawił mnie samą z tym ciężarem. Zawsze tak robił, kiedy nie potrafił sobie poradzić z emocjami. A ja? Ja zostałam z poczuciem winy i bezradności.

Pamiętam dzień, kiedy Marta wyjeżdżała na studia. Stała na peronie z walizką większą od siebie, a ja płakałam jak dziecko. Byłam dumna, że dostała się na psychologię, że będzie kimś więcej niż my z Andrzejem – zwykli nauczyciele z osiedlowej podstawówki. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ten pociąg zabierze ją nie tylko do Warszawy, ale i daleko ode mnie.

Przez pierwsze miesiące dzwoniła codziennie. Opowiadała o wykładach, nowych znajomych, o tym, jak nie może się przyzwyczaić do hałasu miasta. Potem telefony stawały się coraz rzadsze. Aż w końcu zostały tylko te prośby o pieniądze.

– Może powinniśmy przestać jej pomagać? – zapytał Andrzej pewnego wieczoru, kiedy siedzieliśmy razem w ciszy. – Może wtedy zrozumie…

– Ale co zrozumie? Że jej nie kochamy? Że nie może na nas liczyć? – odpowiedziałam ze łzami w oczach.

Wiedziałam, że nie chodzi tylko o pieniądze. Chodziło o to, że czułam się potrzebna tylko wtedy, kiedy Marta czegoś ode mnie chciała. Że nasze rozmowy sprowadzały się do przelewów i rozliczeń.

Pewnego dnia postanowiłam zadzwonić pierwsza. Bez powodu. Po prostu zapytać, jak się czuje.

– Cześć Martuś – zaczęłam niepewnie. – Chciałam tylko zapytać, co u ciebie…

– Mamo, teraz nie mogę rozmawiać – odpowiedziała szybko. – Oddzwonię później.

Nie oddzwoniła.

Zaczęłam analizować każdy nasz krok wychowawczy. Czy byliśmy zbyt surowi? Czy za bardzo ją rozpieszczaliśmy? Czy powinnam była pozwolić jej na więcej wolności w liceum? A może to przez to, że zawsze stawialiśmy naukę na pierwszym miejscu?

W pracy coraz trudniej było mi się skupić. Koledzy pytali, czy wszystko w porządku. Uśmiechałam się sztucznie i mówiłam: „Tak, po prostu trochę zmęczona”. Ale prawda była taka, że czułam się pusta.

W niedzielę poszliśmy z Andrzejem na spacer po Odrze. Milczeliśmy długo, aż w końcu powiedział:

– Pamiętasz, jak Marta miała pięć lat i bała się ciemności? Wtedy zawsze przychodziła do nas do łóżka…

– Teraz boi się dorosłości – odpowiedziałam cicho.

Wieczorem dostałam SMS-a: „Mamo, przepraszam za ton. Jestem zmęczona. Kocham cię”.

Odpisałam: „Ja ciebie też. Zawsze możesz na mnie liczyć”.

Ale czy naprawdę powinnam być zawsze tą, która daje? Czy miłość matki to tylko dawanie bez końca?

Kilka dni później Marta zadzwoniła znowu.

– Mamo… wiem, że przesadzam czasem z tymi prośbami o pieniądze. Ale boję się… Boję się, że sobie nie poradzę sama.

Zamarłam. Po raz pierwszy od dawna usłyszałam w jej głosie coś więcej niż roszczenie – usłyszałam strach.

– Martuś… każdy się boi. Ale musisz spróbować sama stanąć na nogi. My zawsze będziemy tu dla ciebie, ale musisz też nauczyć się ufać sobie.

Rozmowa była długa i trudna. Płakałyśmy obie. Marta opowiedziała mi o presji w pracy, o samotności w wielkim mieście, o tym, że wszyscy wokół wydają się sobie radzić lepiej niż ona.

Zrozumiałam wtedy, że jej prośby o pieniądze to nie tylko kwestia finansów – to wołanie o pomoc, której nie umiała nazwać.

Od tamtej pory nasze rozmowy powoli zaczęły się zmieniać. Nadal czasem prosi o wsparcie, ale częściej pyta też: „Mamo, jak się czujesz?” albo „Co u taty?”.

Nie wiem, czy kiedykolwiek wrócimy do tego, co było kiedyś. Ale wiem jedno: miłość matki to nie tylko dawanie pieniędzy czy rozwiązywanie problemów za dziecko. To także umiejętność powiedzenia „dość” i pozwolenia dziecku dorosnąć.

Czasem patrzę na telefon i zastanawiam się: czy lepiej być potrzebną za wszelką cenę czy nauczyć dziecko samodzielności? Czy można kochać kogoś tak bardzo i jednocześnie pozwolić mu odejść?

A wy… co byście zrobili na moim miejscu?