Nie oddałam ci mieszkania, tylko pozwoliłam ci w nim mieszkać: Opowieść o matce, córce i cienkiej granicy między miłością a odpowiedzialnością
– Mamo, przecież to już moje mieszkanie! – krzyknęła Irmina, trzaskając drzwiami kuchni. Stałam przy zlewie, ścierając ręce o fartuch, i poczułam, jak serce podchodzi mi do gardła. Nie tak miało być. Przecież chciałam tylko pomóc.
Wszystko zaczęło się dwa lata temu, kiedy Irmina wróciła do domu po nieudanym małżeństwie. Była rozbita, z dwójką dzieci i walizką pełną żalu. Mój mąż, Zbyszek, już wtedy powtarzał: „Niech zamieszka u nas, ale nie dawaj jej wszystkiego na tacy”. Ja jednak nie umiałam patrzeć na jej łzy. Mieszkanie po moich rodzicach stało puste od ich śmierci. Wydawało mi się naturalne, że pozwolę jej tam zamieszkać. „To tylko na chwilę”, powtarzałam sobie.
Pamiętam pierwszy dzień przeprowadzki. Irmina stała na środku salonu z dziećmi – Maćkiem i Hanią – a ja układałam talerze w szafkach. – Dziękuję, mamo – powiedziała cicho. – Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła. Uśmiechnęłam się wtedy przez łzy. Byłam dumna, że mogę jej pomóc.
Ale czas mijał. Z chwilowego rozwiązania zrobiły się miesiące, potem rok. Irmina zaczęła urządzać mieszkanie po swojemu: przemalowała ściany, wyrzuciła stare meble po moich rodzicach. Bolało mnie to, ale milczałam. Przecież chciałam jej szczęścia.
Zbyszek coraz częściej narzekał. – Ona myśli, że to już jej własność! – mówił wieczorami przy herbacie. – A ty? Ty tylko przytakujesz! – Nie rozumiesz – odpowiadałam. – To nasza córka.
Pewnego dnia przyszła do mnie sąsiadka, pani Basia. – Pani Haniu, słyszałam, że Irmina chce wynająć pokój studentce? – zapytała z troską. Zamarłam. Nie wiedziałam nic o żadnej studentce.
Wieczorem zadzwoniłam do Irminy.
– Chciałabym z tobą porozmawiać – zaczęłam niepewnie.
– O co chodzi? – odpowiedziała chłodno.
– Słyszałam, że chcesz wynająć pokój…
– No tak, potrzebuję pieniędzy na dzieci. Przecież to moje mieszkanie.
– Irmino… To nie jest twoje mieszkanie. Pozwoliłam ci w nim mieszkać.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Myślałam, że mi je dałaś…
Od tej rozmowy wszystko się zmieniło. Irmina zaczęła być oschła, unikała mnie. Dzieci przestały przychodzić do nas na obiady w niedzielę. Zbyszek był wściekły:
– Widzisz? Mówiłem ci! Teraz będziesz miała pretensje całe życie!
Czułam się rozdarta między lojalnością wobec córki a poczuciem sprawiedliwości wobec siebie i pamięci moich rodziców. Mieszkanie było dla mnie czymś więcej niż tylko czterema ścianami – to był dom mojego dzieciństwa, miejsce rodzinnych świąt i wspomnień.
Któregoś dnia zadzwonił telefon.
– Mamo… Możemy porozmawiać? – głos Irminy był cichy i zmęczony.
Spotkałyśmy się w kawiarni na rogu.
– Przepraszam za wszystko – zaczęła. – Myślałam… Myślałam, że skoro pozwoliłaś mi tam zamieszkać, to już jest moje. Chciałam mieć coś swojego po tym wszystkim…
Patrzyłam na nią długo. Widziałam w niej siebie sprzed lat: zagubioną, szukającą bezpieczeństwa młodą kobietę.
– Rozumiem cię – powiedziałam w końcu. – Ale musimy ustalić zasady. To mieszkanie jest częścią naszej rodziny. Kiedyś będzie twoje… ale jeszcze nie teraz.
Irmina skinęła głową ze łzami w oczach.
Myślałam, że to koniec konfliktów, ale życie szybko zweryfikowało moje nadzieje. Po kilku miesiącach Irmina poznała nowego mężczyznę – Pawła. Zaczął bywać coraz częściej w mieszkaniu. Pewnego wieczoru zadzwoniła do mnie sąsiadka:
– Pani Haniu, ten nowy partner Irminy… On chyba się tam wprowadził?
Serce mi zamarło.
Następnego dnia pojechałam do mieszkania.
– Irmino, musimy porozmawiać – powiedziałam stanowczo.
– O co znowu chodzi? – westchnęła zirytowana.
– To mieszkanie nie jest twoje! Nie możesz tu urządzać sobie życia z kim chcesz bez mojej zgody!
– Mamo! Mam już trzydzieści pięć lat! Chcę normalnie żyć!
– Ale to nie jest twoje mieszkanie! – powtórzyłam drżącym głosem.
Zobaczyłam w jej oczach gniew i rozpacz jednocześnie.
Po tej rozmowie kontakt między nami niemal zupełnie się urwał. Dzieci przestały dzwonić do mnie „babciu”, a ja czułam się coraz bardziej samotna we własnym domu. Zbyszek zamknął się w sobie.
Minął rok. W Wigilię postanowiłam napisać do Irminy SMS-a: „Czekamy na was przy stole”. Odpisała krótko: „Nie dam rady”.
Siedziałam przy pustym stole i płakałam jak dziecko.
Dopiero po śmierci Zbyszka coś się zmieniło. Irmina przyszła na pogrzeb z dziećmi i Pawłem. Stałyśmy obok siebie nad grobem mojego męża i nagle poczułam jej dłoń na swojej ręce.
– Przepraszam, mamo…
Objęłyśmy się bez słów.
Dziś minęły trzy lata od tamtych wydarzeń. Nadal mieszkamy osobno, ale częściej rozmawiamy przez telefon. Dzieci znów mówią do mnie „babciu”. Mieszkanie po rodzicach stoi puste – Irmina wynajmuje je studentom i dzieli się ze mną zyskiem.
Czasem patrzę na stare zdjęcia moich rodziców i zastanawiam się: czy zrobiłam dobrze? Czy można kochać dziecko i jednocześnie stawiać mu granice? Czy dom to miejsce czy ludzie?
A wy? Jakie są wasze doświadczenia z rodziną i dziedziczeniem? Czy można znaleźć złoty środek między miłością a odpowiedzialnością?