Droga do radości: Opowieść Rafała o poszukiwaniu szczęścia
- Rafał, ile razy mam ci powtarzać, że to nie jest miejsce dla ciebie? – głos matki dźwięczał w słuchawce, gdy szedłem ciemniejącą ulicą na obrzeżach miasta. W tle słyszałem szum telewizora i odgłos przesuwanych talerzy. – Wracaj do domu, tu masz wszystko, czego potrzebujesz.
Zacisnąłem pięść w kieszeni kurtki. Było już po dwudziestej, a ja wracałem pieszo z pracy. Daleko, oczywiście, ale wieczór był ciepły, cichy, bezwietrzny. W takie wieczory nie żałowałem, że nie mam samochodu. Szedłem powoli, ciesząc się ciepłem i nadchodzącym latem. Całe życie mieszkałem z rodzicami w centrum miasta, przyzwyczaiłem się do zgiełku i hałasu. Ale od niedawna przeprowadziłem się na obrzeża, do dzielnicy, gdzie nawet psy szczekały ciszej.
-
Mamo, już rozmawialiśmy o tym – odpowiedziałem spokojnie, choć w środku gotowałem się ze złości. – Potrzebuję własnej przestrzeni. Chcę spróbować żyć samodzielnie.
-
Samodzielnie? – prychnęła. – Ty nawet nie potrafisz ugotować sobie porządnego obiadu! Znowu jadłeś te swoje mrożonki?
Nie odpowiedziałem. Ostatni raz jadłem coś domowego tydzień temu, kiedy odwiedziłem rodziców. Matka zawsze narzekała na moje wybory, ojciec milczał i tylko kiwał głową. Odkąd pamiętam, byłem tym „grzecznym synem”, który nigdy nie sprawiał problemów. Ale teraz miałem trzydzieści dwa lata i pierwszy raz w życiu poczułem, że muszę coś zmienić.
Kiedy dotarłem do swojego bloku, zatrzymałem się na chwilę przed wejściem. W oknach paliły się światła – rodziny przy kolacji, dzieci przy komputerach, ktoś podlewał kwiaty na balkonie. Ja wracałem do pustego mieszkania, gdzie nawet echo wydawało się samotne.
W środku przywitał mnie chłód i zapach farby – jeszcze nie zdążyłem się urządzić. W kuchni leżały kartony z książkami i starym laptopem. Usiadłem na podłodze i wyjąłem telefon. Przewijałem zdjęcia: rodzice na działce, siostra z mężem i dziećmi na wakacjach nad morzem, ja – zawsze gdzieś z boku, z wymuszonym uśmiechem.
Zadzwonił telefon. Tym razem to był Bartek, mój najlepszy przyjaciel jeszcze z liceum.
-
Stary, jak tam życie na końcu świata? – zaśmiał się.
-
Cicho tu – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – Może aż za bardzo.
-
Wpadnij jutro do nas na grilla. Gosia pytała o ciebie.
-
Dzięki… ale chyba zostanę w domu. Muszę trochę ogarnąć mieszkanie.
Bartek westchnął.
- Rafał, nie możesz tak wiecznie uciekać przed ludźmi. Przeprowadziłeś się tu niby dla siebie, a zamykasz się jeszcze bardziej niż wcześniej.
Nie miałem siły tłumaczyć mu wszystkiego. Nawet nie wiedziałem, jak opisać to uczucie pustki i strachu przed kolejnym dniem.
Następnego ranka obudził mnie hałas zza ściany – sąsiad remontował łazienkę. Zaparzyłem kawę i usiadłem przy oknie. Patrzyłem na dzieci bawiące się na podwórku i zastanawiałem się, czy kiedykolwiek będę miał własną rodzinę. Praca w biurze dawała mi stabilność finansową, ale nie satysfakcję. Każdy dzień wyglądał tak samo: komputer, raporty, spotkania online i powrót do pustego mieszkania.
W pracy szefowa zapytała mnie o plany urlopowe.
-
Może pojedziesz gdzieś nad jezioro? – zaproponowała z uśmiechem.
-
Może… – odpowiedziałem wymijająco.
Prawda była taka, że nie miałem z kim jechać. Koledzy z pracy mieli swoje rodziny lub partnerów. Ja byłem sam.
Wieczorem zadzwoniła siostra.
-
Rafał, mama płakała przez ciebie pół dnia! – wyrzuciła mi od razu. – Nie możesz jej tak zostawić!
-
Nie zostawiłem jej! Po prostu chcę żyć po swojemu!
-
Po swojemu? A kto ci pomoże, jak zachorujesz? Kto ci ugotuje obiad?
-
Poradzę sobie – powiedziałem cicho.
Rozłączyła się bez słowa.
Przez kolejne dni czułem się coraz gorzej. Samotność zaczynała mnie przytłaczać. Zacząłem chodzić na długie spacery po okolicy – mijając stare domy, ogródki działkowe i opuszczone place zabaw. Czasami rozmawiałem z sąsiadką z parteru, panią Zofią. Była wdową od kilku lat.
- Panie Rafale, młody pan jeszcze jest! Trzeba żyć! – mówiła z uśmiechem.
Ale jak żyć, kiedy wszystko wydaje się takie trudne?
Pewnego dnia wracając ze sklepu zobaczyłem ogłoszenie: „Spotkanie sąsiedzkie – grill na podwórku”. Przez chwilę stałem przed tablicą ogłoszeń i zastanawiałem się, czy pójść. Serce waliło mi jak młotem. Bałem się odrzucenia, śmieszności… Ale poszedłem.
Na podwórku zebrało się kilkanaście osób: młode małżeństwa z dziećmi, starsi ludzie, kilku studentów wynajmujących mieszkania obok mnie. Ktoś podał mi kiełbaskę z grilla, ktoś inny nalał piwa do plastikowego kubka.
-
Rafał, prawda? Nowy sąsiad? – zagadnął mnie pan Marek z trzeciego piętra.
-
Tak… dopiero się wprowadziłem.
-
To dobrze! Potrzebujemy tu młodej krwi! – zaśmiał się serdecznie.
Rozmowy były proste: o pogodzie, o korkach na trasie do centrum, o cenach w sklepie spożywczym pod blokiem. Ale pierwszy raz od dawna poczułem się częścią czegoś większego niż tylko własne cztery ściany.
Wróciłem do mieszkania późno w nocy. Usiadłem na łóżku i długo patrzyłem w sufit. Może właśnie o to chodzi w życiu? Żeby próbować mimo strachu? Żeby wychodzić do ludzi nawet wtedy, gdy najchętniej schowałbyś się pod kołdrą?
Następnego dnia zadzwoniłem do mamy.
- Mamo… wszystko u mnie dobrze. Poznałem sąsiadów…
W jej głosie usłyszałem ulgę zmieszaną ze smutkiem.
- Tylko nie zapomnij o nas…
Nie zapomnę – pomyślałem. Ale muszę też pamiętać o sobie.
Czasami myślę: czy naprawdę można być szczęśliwym w pojedynkę? Czy szczęście to tylko kwestia odwagi wyjścia poza własny lęk? Może każdy z nas musi przejść swoją drogę do radości…