„Powiedziałam jej, że gdyby miała sumienie, chociaż raz pozmywałaby naczynia”: Historia matki, która została sama i usłyszała od syna, że niszczy jego rodzinę
– Mamo, czy ty naprawdę musisz się wtrącać w każdą sprawę? – głos Michała drżał, a ja czułam, jak moje serce kurczy się z bólu. Stał w progu kuchni, zaciśnięte pięści i wzrok wbity w podłogę. – Gdybyś miała choć odrobinę sumienia, chociaż raz pozmywałabyś naczynia po sobie, zamiast zostawiać wszystko na głowie Kasi.
Zamarłam. Przez chwilę nie mogłam złapać tchu. W mojej głowie kłębiły się wspomnienia: Michał jako trzylatek, z rozczochranymi włosami i szerokim uśmiechem, gdy pierwszy raz powiedział „kocham cię, mamo”. Michał, który tulił się do mnie w nocy po tym, jak jego ojciec trzasnął drzwiami i wyszedł na zawsze. Michał, którego uczyłam wiązać buty i który płakał, gdy nie umiał napisać litery „ż”.
A teraz ten sam Michał patrzył na mnie jak na intruza w swoim własnym domu.
– Przepraszam – wyszeptałam, choć nie wiedziałam już za co. – Nie chciałam…
– Właśnie! Zawsze „nie chciałaś”! – przerwał mi. – Ale zawsze wszystko robisz po swojemu. Kasia jest zmęczona, ja jestem zmęczony. Chcemy mieć trochę spokoju. Może powinnaś… – zawahał się – może powinnaś pomyśleć o jakimś swoim życiu?
Słowa Michała dźwięczały mi w uszach jeszcze długo po tym, jak wyszedł z kuchni. Usiadłam przy stole, patrząc na stertę talerzy i kubków. Zawsze starałam się nie przeszkadzać. Po śmierci mamy nie miałam już nikogo poza nim. To dla niego pracowałam po nocach w szwalni, to dla niego rezygnowałam z własnych marzeń. Nawet kiedy dostałam propozycję pracy w Warszawie, odmówiłam – bo Michał miał tu szkołę, kolegów, swoje życie.
Kiedy dorósł i poznał Kasię, cieszyłam się z jego szczęścia. Kasia była miła, choć od początku czułam dystans. Nigdy nie powiedziała mi „mamo”, zawsze „pani Anno”. Ale starałam się nie narzucać. Po ślubie zaprosili mnie do siebie – „żeby nie była pani sama”, mówiła Kasia z uprzejmym uśmiechem. Nie chciałam być ciężarem. Przynosiłam zakupy, gotowałam obiady, sprzątałam łazienkę. Myślałam, że pomagam.
Ale widocznie się myliłam.
Pamiętam dzień, kiedy Michał zachorował na ospę. Miał wtedy siedem lat. Całe noce czuwałam przy jego łóżku, chłodziłam mu czoło i opowiadałam bajki o smokach i rycerzach. Kiedy miał gorączkę i majaczył, trzymał mnie za rękę i szeptał: „Nie odchodź”.
A teraz? Teraz byłam zbędna.
Wieczorem usłyszałam ciche rozmowy za ścianą. Kasia mówiła coś ściszonym głosem:
– Ona naprawdę myśli, że nam pomaga? Ja już nie mam siły…
– Daj spokój – odpowiedział Michał – to moja matka.
– Ale my też mamy prawo do swojego życia! – Kasia podniosła głos.
Zacisnęłam powieki. Czułam się jak intruz we własnej rodzinie.
Następnego dnia postanowiłam wyjść wcześniej do pracy. Pracowałam jako sprzątaczka w szkole podstawowej na osiedlu. Dzieciaki czasem rzucały za mną „pani Aniu!”, a nauczycielki uśmiechały się ze współczuciem. Wiedziały o mojej sytuacji – w małym mieście wszyscy wszystko wiedzą.
Podczas przerwy na kawę Basia, koleżanka z pracy, zapytała:
– Coś ty taka przygaszona?
Wzruszyłam ramionami.
– Syn mi powiedział… że przeszkadzam mu w życiu.
Basia pokiwała głową ze zrozumieniem.
– Dzieciaki są niewdzięczne. Sama wychowałam dwóch synów i tylko jeden czasem zadzwoni. Drugi nawet na święta nie przyjeżdża.
Poczułam łzy pod powiekami.
Po pracy wróciłam do mieszkania syna i synowej. W przedpokoju stały walizki.
– Mamo… – Michał podszedł do mnie niepewnie – Kasia i ja… postanowiliśmy trochę odpocząć. Może… może dobrze by było, gdybyś przez jakiś czas zamieszkała u siebie?
Patrzyłam na niego w milczeniu. U siebie? W kawalerce po rodzicach, którą wynajmowałam studentom z braku pieniędzy? Tam nie było nawet łóżka dla mnie.
– Rozumiem – powiedziałam cicho.
Nie chciałam robić sceny. Spakowałam kilka rzeczy do torby i wyszłam. Na klatce schodowej spotkałam sąsiadkę, panią Halinę.
– Co się stało? – zapytała z troską.
– Nic takiego – skłamałam.
Przez kilka dni spałam u Basi na rozkładanej kanapie. Czułam się jak bezdomna. Michał dzwonił raz:
– Mamo… wszystko w porządku?
– Tak – odpowiedziałam chłodno.
Nie zadzwonił więcej.
W pracy byłam jak cień samej siebie. Dzieciaki przestały żartować, nauczycielki patrzyły ze współczuciem. Basia próbowała mnie pocieszać:
– Może to minie? Może zatęsknią?
Ale ja wiedziałam: coś pękło na zawsze.
Po miesiącu wróciłam do swojej kawalerki. Wynajmujący wyprowadzili się nagle – podobno ktoś im zaoferował lepsze warunki. Siedziałam na pustym łóżku i patrzyłam na zdjęcia: Michał jako dziecko, ja z mężem jeszcze przed rozwodem, rodzice na działce pod Łodzią.
Czułam się stara i niepotrzebna.
Któregoś dnia zadzwoniła Kasia:
– Pani Anno… Michał miał wypadek samochodowy. Jest w szpitalu.
Serce mi stanęło. Pobiegłam do szpitala tak szybko, jak pozwalały mi nogi. Michał leżał na sali pooperacyjnej, blady i słaby.
– Mamo… przepraszam – wyszeptał przez łzy.
Trzymałam go za rękę całą noc. Kasia siedziała obok i płakała cicho.
Po wyjściu ze szpitala Michał zaproponował:
– Może zamieszkasz z nami znowu?
Ale ja już nie chciałam wracać do tamtego życia.
– Dziękuję – powiedziałam spokojnie – ale muszę nauczyć się żyć sama.
Od tamtej pory widujemy się rzadko. Michał czasem dzwoni, Kasia przysyła zdjęcia wnuczki. Cieszę się ich szczęściem z daleka.
Czasem myślę: czy naprawdę można poświęcić wszystko dla dziecka i zostać oskarżoną o zniszczenie jego szczęścia? Czy matka powinna umieć odejść w porę? A może to świat jest taki okrutny dla tych, którzy kochają za bardzo?