Przez 18 lat obsługiwałam zgryźliwego klienta. Jego nagłe zniknięcie ujawniło gorzką prawdę, która zmieniła moje życie

— Znowu zimna kawa, pani Marto! — burknął pan Zbigniew, stukając filiżanką o blat. Jego głos, jak co rano, rozbrzmiewał w pustej jeszcze kawiarni „Pod Lipą”, zanim miasto zdążyło się obudzić. Odruchowo zacisnęłam dłonie na fartuchu, czując znajome ukłucie irytacji. Przez osiemnaście lat, dzień w dzień, ten sam człowiek siadał w tym samym kącie, zamawiał czarną kawę i jajecznicę na maśle. Nigdy nie powiedział „dziękuję”, nigdy nie uśmiechnął się do mnie ani razu.

— Przepraszam, już podgrzewam — odpowiedziałam cicho, choć w środku aż się gotowałam. Zawsze miał jakieś „ale”. A to za słona jajecznica, a to za głośno radio. Czasem myślałam, że przychodzi tu tylko po to, żeby się wyżyć. Ale był stałym klientem i szefowa powtarzała: „Zbyszek to nasz chlebodawca, niech sobie burczy.”

Wiedziałam o nim niewiele. Podobno kiedyś pracował w fabryce włókienniczej, miał żonę, która zmarła na raka, a syn wyjechał do Anglii i nie utrzymywał kontaktu. Reszta to były plotki — że zgorzkniał po śmierci żony, że kiedyś był duszą towarzystwa. Dla mnie był tylko zgryźliwym staruszkiem, który codziennie przypominał mi o mojej własnej porażce — pracy w kawiarni zamiast spełniania marzeń o studiach na ASP.

Pewnego poniedziałku pan Zbigniew nie przyszedł. Najpierw pomyślałam, że może się rozchorował. Ale nie było go też we wtorek, środę, czwartek… W piątek szefowa zapytała: — Marta, nie wiesz co z panem Zbyszkiem? Może coś mu się stało?

Zbyłam ją machnięciem ręki. — Pewnie znalazł sobie inną kawiarnię do narzekania.

Ale coś mnie tknęło. Może to była cisza w kącie pod oknem, gdzie zawsze siedział. Może to była rutyna, której nagle zabrakło. Po pracy poszłam pod jego blok — szary wieżowiec na osiedlu Piastowskim. Zadzwoniłam domofonem. Nikt nie otworzył.

Następnego dnia przyszła do kawiarni młoda kobieta z dzieckiem na ręku. Miała podkrążone oczy i kurtkę za dużą o dwa rozmiary.

— Przepraszam… Czy pani Marta? — zapytała cicho.

— Tak, to ja.

— Jestem Anna, wnuczka pana Zbigniewa. Dziadek… zmarł w niedzielę. Zostawił dla pani list.

Poczułam jak świat wiruje. Wzięłam kopertę z drżącymi dłońmi i usiadłam na zapleczu. List był krótki:

„Pani Marto,

Nie byłem łatwym człowiekiem. Przychodziłem do pani nie dla kawy ani jajecznicy, ale dlatego, że była pani jedyną osobą, która mnie widziała. Nie umiałem okazywać wdzięczności ani mówić o uczuciach. Po śmierci żony czułem się jak cień człowieka. Syn mnie nienawidzi za błędy młodości — miał rację. Ale pani codzienny uśmiech był dla mnie ratunkiem. Dziękuję.”

Łzy popłynęły mi po policzkach. Przez tyle lat widziałam w nim tylko zgorzkniałego starca. Nie pomyślałam nawet przez chwilę, że może być samotny bardziej niż ja.

Wieczorem zadzwoniła mama:

— Marta, słyszałam o panu Zbyszku… Dobrze się czujesz?

— Mamo… — głos mi się załamał — Ja nawet nie wiedziałam, że on miał wnuczkę.

— Czasem ludzie ukrywają swoje rany głęboko — westchnęła mama. — Ty też tak robisz.

Nie spałam całą noc. Wspominałam wszystkie nasze rozmowy — a raczej jego narzekania i moje milczenie. Przypomniałam sobie dzień, kiedy przyniosłam mu kawałek sernika na urodziny — wtedy po raz pierwszy spojrzał na mnie inaczej.

Następnego dnia Anna przyszła jeszcze raz.

— Dziadek zostawił trochę pieniędzy dla pani… Chciałby, żeby pani spełniła jakieś swoje marzenie.

Zaniemówiłam.

— Ja… nie mogę tego przyjąć — wyjąkałam.

— Proszę — Anna uśmiechnęła się smutno — On naprawdę panią lubił. Tylko nie umiał tego powiedzieć.

Wróciłam do domu i długo patrzyłam na kopertę z pieniędzmi. W głowie kłębiły mi się myśli: czy przez te wszystkie lata byłam dla niego tylko kelnerką? Czy mogłam zrobić coś więcej? Czy naprawdę znam ludzi wokół siebie?

Kilka tygodni później zapisałam się na kurs malarstwa w domu kultury. Za pierwsze zarobione pieniądze kupiłam farby i płótno. Malowałam portret pana Zbyszka — siedzącego w swoim kącie, z marsową miną i filiżanką kawy w dłoni.

Mama przyszła obejrzeć obraz.

— Ładny… Ale czemu taki smutny?

— Bo taki był naprawdę — odpowiedziałam cicho.

Dziś mijają dwa lata od jego śmierci. Kawiarnia „Pod Lipą” już nie istnieje — zamknęli ją przez pandemię. Ja pracuję jako instruktorka plastyki dla dzieciaków z trudnych rodzin. Czasem myślę o panu Zbyszku i o tym, jak łatwo oceniamy ludzi po pozorach.

Czy gdybyśmy częściej patrzyli sercem zamiast oczami, świat byłby lepszy? Ile jeszcze takich „panów Zbyszków” mijamy codziennie, nie wiedząc nic o ich bólu? Może warto czasem zapytać: „Jak się pan dziś czuje?” zamiast tylko podać kolejną filiżankę kawy.