Babcia Królowa – Opowieść o Dumie i Samotności

– Zuzanno, podejdź tu natychmiast! – głos babci rozbrzmiał w kuchni jak dzwon. Stałam przy oknie, patrząc na szare niebo nad blokowiskiem na Pradze, i przez chwilę udawałam, że nie słyszę. Ale babcia nie znosiła sprzeciwu. – Słyszysz mnie? Goście zaraz przyjdą, a ty jeszcze nie przebrałaś się w tę sukienkę, którą ci kupiłam!

Westchnęłam ciężko. Sukienka była różowa, z falbankami, zupełnie nie w moim stylu. Ale dla babci liczył się tylko efekt. Chciała, żeby wszyscy widzieli, jaką ma piękną wnuczkę. Nawet jeśli ta wnuczka czuła się w tej roli jak aktorka na scenie, grająca w kiepskim przedstawieniu.

Babcia Helena była kobietą z żelaza. Miała 68 lat, ale energii mogłaby jej pozazdrościć niejedna trzydziestolatka. Pracowała jeszcze na pół etatu w urzędzie miasta, prowadziła ogródek działkowy i regularnie organizowała rodzinne obiady. Uwielbiała być w centrum uwagi. Gdy tylko pojawiali się goście, zaczynała swój popisowy spektakl.

– Moja Zuzia to najlepsza uczennica w klasie! – mówiła z dumą, choć nigdy nie zapytała mnie nawet, z czego mam sprawdzian. – A widzieliście jej rysunki? Artystka jak się patrzy! – chwaliła się dalej, choć ostatni raz pokazywałam jej coś, gdy miałam dziesięć lat.

Mama przewracała oczami, tata milczał. Ja siedziałam przy stole i czułam się jak eksponat muzealny. Babcia opowiadała o moich sukcesach, o których nie miała pojęcia. O tym, jak pomagam jej w ogrodzie (nie znoszę ziemi pod paznokciami), jak gotuję z nią pierogi (nie pamiętam nawet smaku jej farszu), jak razem chodzimy na spacery (ostatni raz byłam z nią w parku dwa lata temu).

– Babciu, mogę już iść do pokoju? – spytałam cicho po kolejnym monologu.
– Jeszcze nie teraz! Ciocia Basia chce cię zobaczyć! – odpowiedziała z uśmiechem, który miał być czuły, ale był tylko triumfalny.

Wszyscy wiedzieli, że babcia Helena musi być najlepsza we wszystkim. Najlepsza gospodyni – jej sernik zawsze był „najlepszy w Warszawie”, choć nikt nie miał odwagi powiedzieć jej, że jest za suchy. Najlepsza matka – choć mama często płakała po jej wizytach. Najlepsza pracownica – choć koleżanki z urzędu unikały jej jak ognia.

Pamiętam jeden szczególny dzień. Było lato, miałam wtedy szesnaście lat i zakochałam się pierwszy raz w życiu. Chciałam opowiedzieć o tym mamie, ale ona była zajęta pracą. Poszłam więc do babci. Siedziała na balkonie i czytała gazetę.

– Babciu… mogę ci coś powiedzieć? – zaczęłam niepewnie.
– Poczekaj, Zuziu, muszę skończyć artykuł o zdrowym odżywianiu! – przerwała mi bez mrugnięcia okiem.

Wtedy zrozumiałam, że dla niej liczy się tylko to, co może pokazać innym. Moje uczucia były nieważne. Liczyło się tylko to, co można było opowiedzieć sąsiadce albo pochwalić się przed rodziną.

Z czasem zaczęłam unikać tych rodzinnych spotkań. Mama próbowała mnie przekonać:
– Zuzia, babcia cię kocha na swój sposób…
Ale ja już wiedziałam swoje. Kochała obraz mnie – idealnej wnuczki do pokazywania światu.

Pewnego dnia wybuchł konflikt. Były święta Bożego Narodzenia. Siedzieliśmy przy stole, a babcia zaczęła opowiadać o moim „talencie kulinarnym”.
– Zuzia upiekła wspaniałe ciasto marchewkowe! – mówiła z dumą.
– Babciu… to nieprawda – przerwałam jej cicho.
Wszyscy zamilkli.
– Jak to nieprawda? – zapytała zaskoczona.
– Nigdy nie piekłam ciasta marchewkowego. Nawet nie lubię marchewki…
Babcia spojrzała na mnie z niedowierzaniem. W jej oczach pojawił się cień gniewu.
– Po co tak mówisz przy wszystkich? Przecież to nic złego…
– To kłamstwo – odpowiedziałam stanowczo.

Mama próbowała załagodzić sytuację:
– Mamo, może po prostu…
Ale babcia już się obraziła. Wstała od stołu i wyszła do kuchni.

Po tej kolacji długo nie rozmawiałyśmy. Czułam ulgę i smutek jednocześnie. Ulgę, bo wreszcie powiedziałam prawdę. Smutek, bo wiedziałam, że coś pękło między nami na zawsze.

Minęły miesiące. Babcia coraz rzadziej dzwoniła. Mama martwiła się o nią:
– Jest samotna… Może powinnaś ją odwiedzić?
Ale ja nie umiałam już udawać wnuczki z jej opowieści.

Któregoś dnia dostałam wiadomość od cioci Basi:
– Babcia jest w szpitalu. Może powinnaś przyjechać…
Pojechałam. Leżała na białym łóżku, wyglądała na mniejszą niż zwykle. Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się słabo.
– Zuziu… przyszłaś…
Usiadłam obok niej i przez chwilę milczałyśmy.
– Wiesz… zawsze chciałam być dumna z rodziny… Chciałam pokazać wszystkim, że mam najwspanialszą wnuczkę…
Patrzyłam na nią i nagle poczułam żal. Może nigdy nie nauczyłyśmy się rozmawiać naprawdę? Może obie byłyśmy za dumne?

Babcia wróciła do domu po kilku tygodniach. Zaczęłyśmy rozmawiać inaczej – mniej o sukcesach, więcej o codzienności. Czasem nadal próbowała się chwalić przed sąsiadkami, ale już mniej nachalnie.

Dziś wiem jedno: czasem duma potrafi oddzielić ludzi bardziej niż największa kłótnia. Czy można nauczyć się być blisko kogoś, kto całe życie budował wokół siebie mur z własnych wyobrażeń? Czy potrafimy wybaczyć sobie nawzajem niespełnione oczekiwania?

Może każdy z nas nosi w sobie trochę takiej babci Heleny…