Bezdomny chłopak z warszawskiego parku: Jak szachy odmieniły moje życie i rodzinę
— Znowu wróciłeś bez chleba? — głos mamy przeszył ciszę jak nóż. Stałem w progu, mokry od deszczu, z pustymi rękami. W oczach mamy widziałem nie tylko rozczarowanie, ale i strach. Strach, że dziś znowu pójdziemy spać głodni. — Przepraszam, mamo… — szepnąłem, spuszczając wzrok na podarte trampki.
Miałem wtedy trzynaście lat i od roku mieszkaliśmy w pustostanie przy ulicy Targowej. Ojciec odszedł, gdy miałem osiem. Zostawił nas z długami i obietnicą, że „jeszcze wróci”. Nigdy nie wrócił. Mama próbowała pracować na sprzątaniu, ale po wypadku w pracy nie mogła już dźwigać. Z siostrą, Zosią, dzieliliśmy się jedną kurtką na zmianę.
Każdego dnia po szkole szedłem do parku Skaryszewskiego. Tam, pod starym dębem, starsi panowie rozstawiali szachownice. Przysiadałem się, udając, że tylko patrzę. Ale w głowie rozgrywałem każdą partię razem z nimi. Pewnego dnia pan Marian, emerytowany nauczyciel matematyki, spojrzał na mnie spod krzaczastych brwi:
— Chcesz zagrać?
Serce mi waliło. Bałem się, że wyśmieją chłopaka w brudnej bluzie i z dziurawym plecakiem. Ale usiadłem. Przegrałem w pięciu ruchach.
— Nieźle kombinujesz — powiedział pan Marian. — Jutro też przyjdź.
Od tamtej pory park stał się moim drugim domem. Szachy były ucieczką od głodu i zimna. Każda partia pozwalała mi zapomnieć o pustym brzuchu i o tym, że nie mam gdzie wrócić po zmroku.
Mama nie rozumiała mojej pasji:
— Zamiast siedzieć przy tych szachach, mógłbyś coś zarobić! — krzyczała, gdy wracałem późno.
Ale ja wiedziałem, że tylko tam czuję się kimś więcej niż „tym bezdomnym dzieciakiem”.
Pewnego dnia w parku pojawił się pan Andrzej — organizator turniejów szachowych dla młodzieży. Zobaczył mnie grającego z panem Marianem i zaproponował udział w miejskich eliminacjach.
— Nie mam pieniędzy na wpisowe — odpowiedziałem cicho.
— To nie problem — uśmiechnął się pan Andrzej. — Zgłoszę cię jako wolontariusza.
Turniej odbywał się w Domu Kultury na Grochowie. Przyszedłem w pożyczonej koszuli od pana Mariana, za dużej o dwa rozmiary. Wszyscy patrzyli na mnie dziwnie — dzieciaki z dobrych domów, rodzice z drogimi zegarkami.
Pierwszą partię wygrałem przez przypadek. Drugą już świadomie. Po trzeciej zaczęli szeptać: „Kto to jest ten chłopak?”
W finale grałem z Bartkiem, mistrzem Warszawy. Ręce mi się trzęsły tak bardzo, że ledwo przesuwałem pionki. W pewnym momencie usłyszałem głos mamy w głowie: „Po co ci te szachy?”
Zacisnąłem zęby i postawiłem wszystko na jedną kartę. Wygrałem matując Bartka hetmanem.
Po turnieju podszedł do mnie pan Andrzej:
— Masz talent, Michał. Chciałbym cię trenować.
Nie wierzyłem własnym uszom. Przez kolejne miesiące trenowałem codziennie po szkole i po pracy przy rozładunku towaru w sklepie spożywczym. Mama zaczęła patrzeć na mnie inaczej — jakby pierwszy raz dostrzegła we mnie nadzieję.
Zosia była moją największą fanką:
— Michał, kiedy wygrasz mistrzostwa Polski?
Śmiałem się wtedy gorzko:
— Najpierw muszę mieć własne buty.
Ale los bywa przewrotny. Dostałem stypendium sportowe i zaproszenie na ogólnopolskie zawody w Katowicach. Pojechałem tam z panem Andrzejem i… wygrałem wszystko. Media zaczęły pisać o „bezdomnym mistrzu szachowym z Warszawy”.
Wróciłem do pustostanu jako ktoś inny. Sąsiedzi zaczęli nas zauważać, a lokalna fundacja zaproponowała nam mieszkanie socjalne. Mama płakała ze szczęścia pierwszy raz od lat.
Ale sukces miał swoją cenę. Ojciec pojawił się nagle po latach:
— Synu, jestem dumny… Może dasz mi drugą szansę?
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Widziałem łzy mamy i gniew Zosi.
— Michał, nie pozwól mu nas skrzywdzić jeszcze raz! — krzyczała siostra.
Wtedy zrozumiałem, że nie wygram każdej partii w życiu. Czasem trzeba wybrać między rodziną a własnym szczęściem.
Dziś mam siedemnaście lat i jestem mistrzem Polski juniorów w szachach. Mieszkamy w małym mieszkaniu na Pradze, mama pracuje jako opiekunka osób starszych, a Zosia chodzi do liceum plastycznego.
Często wracam myślami do tamtej ławki w parku i pytam siebie: czy gdybym wtedy nie usiadł do szachownicy, wszystko potoczyłoby się inaczej? Czy jedna pasja może naprawdę zmienić los całej rodziny? Co wy byście zrobili na moim miejscu?