Cień na ulicy i prawda, której nikt nie chciał słyszeć

— Mamo, przysięgam, to nie był człowiek! — krzyknęłam, czując jak łzy napływają mi do oczu. Siedziałyśmy w kuchni, a światło żarówki rzucało długie cienie na ścianę. Mama patrzyła na mnie z niepokojem, ale w jej oczach widziałam cień niedowierzania.

To wszystko zaczęło się w Wielki Czwartek zeszłego roku. Było już po zmroku, może około ósmej. Szłam ulicą Słoneczną, na której świeciła się tylko jedna latarnia. Reszta tonęła w ciemności, a powietrze było ciężkie od wilgoci i zapachu ziemi po deszczu. W oddali zobaczyłam wielki cień. To nie był człowiek – od razu było widać, że nie chodził, tylko… sunął. Bezgłośnie, jakby nie dotykał ziemi. Zamarłam. Przez chwilę myślałam, że to może pijany sąsiad wraca do domu, ale ten cień był za duży, za nienaturalny. Serce waliło mi jak oszalałe.

Przyspieszyłam kroku, ale cień jakby mnie wyczuł. Zatrzymał się i odwrócił w moją stronę. Poczułam lodowaty dreszcz na plecach. Chciałam krzyczeć, ale głos ugrzązł mi w gardle. Wtedy usłyszałam cichy szept: „Nie bój się…”. Nie wiem, czy to było w mojej głowie, czy naprawdę ktoś to powiedział. Rzuciłam się do biegu i dopiero gdy dotarłam pod naszą bramę, odważyłam się obejrzeć za siebie. Nikogo już nie było.

Wpadłam do domu cała roztrzęsiona. Tata oglądał wiadomości, a młodszy brat Bartek grał na konsoli. Mama krzątała się przy kuchence. — Co się stało? — zapytała zaniepokojona, widząc moją bladą twarz.

Opowiedziałam im wszystko, jak na spowiedzi. Tata tylko westchnął i wrócił do telewizora. Bartek zaśmiał się: — Może to był duch babci? Przestań wymyślać! — rzucił z ironią.

Tylko mama patrzyła na mnie uważnie. — Może ktoś cię przestraszył? — spytała łagodnie. Pokręciłam głową. — To nie był człowiek…

Przez kolejne dni atmosfera w domu była napięta. Tata żartował z mojego „widzenia”, Bartek rozsyłał znajomym memy o duchach na Słonecznej. Czułam się coraz bardziej samotna i niezrozumiana. Przestałam wychodzić po zmroku, a każda noc była dla mnie koszmarem.

W szkole też nie było lepiej. Kiedy tylko ktoś usłyszał o mojej historii, zaczynały się szepty i śmiechy za plecami. Najgorsze było to uczucie, że nikt mi nie wierzy. Nawet najlepsza przyjaciółka Ola zaczęła mnie unikać.

Minęły dwa tygodnie. Pewnego wieczoru mama przyszła do mojego pokoju i usiadła na łóżku. — Wiesz… kiedy byłam w twoim wieku, też widziałam coś dziwnego — powiedziała cicho. Spojrzałam na nią zaskoczona.

— Naprawdę?

— Tak. To było podczas burzy. Widziałam postać w ogrodzie babci, która zniknęła tuż przed świtem. Nikt mi wtedy nie uwierzył…

Poczułam ulgę, ale też gniew – dlaczego dopiero teraz mi o tym mówi?

— Dlaczego mi nie powiedziałaś wcześniej?

Mama westchnęła ciężko.

— Bałam się, że pomyślisz, że zwariowałam…

Od tamtej rozmowy coś się zmieniło. Mama zaczęła mnie wspierać, rozmawiać ze mną o moich lękach i pomagać mi je oswajać. Ale tata i Bartek nadal traktowali mnie jak dziwadło.

Pewnej nocy obudził mnie hałas za oknem. Zobaczyłam przez firankę ten sam cień – sunący po ulicy, zatrzymujący się pod naszym domem. Serce podskoczyło mi do gardła. Pobiegłam do mamy.

— On tu jest! — szepnęłam przerażona.

Mama bez słowa narzuciła płaszcz i wyszłyśmy razem na ganek. Cień stał nieruchomo pod latarnią. Mama ścisnęła moją dłoń.

— Nie bój się — powiedziała stanowczo.

Wtedy cień… rozpłynął się w powietrzu. Po prostu zniknął.

Od tamtej pory już go nie widziałam. Ale coś we mnie pękło – poczułam się silniejsza, bo wiedziałam, że nie jestem sama.

Tata długo jeszcze żartował z „naszych duchów”, a Bartek przestał się ze mnie nabijać dopiero wtedy, gdy sam usłyszał dziwne szepty pod oknem.

Dziś wiem jedno: czasem najtrudniej jest uwierzyć tym, których kochamy najbardziej. Ale czy to nie oni powinni być naszym największym wsparciem? Czy naprawdę musimy przeżyć coś niewytłumaczalnego, żeby zrozumieć siebie nawzajem?