Cień troski: opowieść o miłości i manipulacji w Słonecznikach

— Broniu, mama znowu przyniosła garnek — mruknął Czesław, stojąc w progu kuchni i niepewnie drapiąc się po głowie. — Mówi, że drogi, ze stali nierdzewnej, włoski.

Zatrzymałam się w pół ruchu, trzymając w dłoni nóż do krojenia cebuli. Przez chwilę miałam ochotę rzucić nim w ścianę. Zamiast tego westchnęłam ciężko i spojrzałam na męża. — I oczywiście teraz jesteśmy jej coś winni? — zapytałam z goryczą.

Czesław spuścił wzrok. — No… Wiesz, mama mówi, że przyda się na święta. I że mogłabyś zrobić jej bigos w tym garnku. — Znowu? — przerwałam mu ostro. — Przecież ostatnio oddałam jej połowę pierogów, które lepiłam przez pół nocy! — Wiem, Broniu… Ale ona…

Nie dokończył. Wiedziałam, że nie dokończy. Od lat to samo: teściowa przynosiła prezenty, które były jak sidła. Garnek, pościel, nawet nowy czajnik – wszystko z komentarzem, że „przyda się młodym”, a potem z oczekiwaniem wdzięczności i rewanżu. Czułam się jak aktorka w kiepskim przedstawieniu, gdzie każda moja rola była napisana przez nią.

Wyszłam z kuchni, zostawiając Czesława z jego nieśmiałym „przepraszam”. W salonie siedziała ona – Stefania. Uśmiechnięta szeroko, z dłońmi splecionymi na kolanach. — Bronisiu, kochanie! — zawołała słodko. — Zobacz jaki piękny garnek! Włoska stal! Tylko dla was!

Uśmiechnęłam się krzywo. — Dziękujemy, mamo. Naprawdę nie trzeba było.

— Ależ trzeba! — przerwała mi natychmiast. — Wy młodzi nic nie macie. Ja w twoim wieku miałam już całą wyprawkę! A ty? Tylko te stare garnki po babci…

Zacisnęłam pięści tak mocno, że aż zbielały mi knykcie. Chciałam coś powiedzieć, ale Czesław rzucił mi błagalne spojrzenie. Przełknęłam więc słowa razem z goryczą.

Wieczorem leżałam w łóżku i patrzyłam w sufit. Czesław przewracał się z boku na bok. — Broniu…

— Co?

— Może byś jednak zrobiła ten bigos? Mama się ucieszy…

Poczułam łzy napływające do oczu. — A ty kiedy się mną ucieszysz? Kiedy w końcu będziesz po mojej stronie?

Cisza. Tylko zegar tykał monotonnie.

Następnego dnia Stefania przyszła rano bez zapowiedzi. Zastała mnie w szlafroku, z kubkiem zimnej kawy w ręku. — Ojej, Bronisiu! Tak późno, a ty jeszcze nie ubrana? Kiedyś kobiety miały więcej energii…

Zacisnęłam zęby. — Pracuję do późna, mamo. Potrzebuję trochę snu.

— Praca… Praca… A dom? A rodzina? Dzieci? — westchnęła teatralnie.

Przez chwilę miałam ochotę krzyknąć: „Nie mamy dzieci, bo twój syn boi się własnego cienia!” Ale tylko odwróciłam wzrok.

Wieczorem wybuchła kłótnia. Czesław wrócił zmęczony i zirytowany. — Czemu jesteś taka dla mamy? Ona chce dobrze!

— Chce dobrze dla siebie! — wykrzyczałam. — Chce mieć nas pod kontrolą! Nie widzisz tego?

— Przesadzasz! — rzucił i wyszedł trzaskając drzwiami.

Siedziałam na podłodze w kuchni i płakałam. Pies podszedł do mnie i polizał po dłoni. Tylko on rozumiał mój ból.

Minęły tygodnie. Stefania coraz częściej przychodziła bez zapowiedzi, komentowała każdy szczegół mojego życia: „Bronisiu, powinnaś schudnąć”, „Bronisiu, czemu nie gotujesz tak jak moja mama?”, „Bronisiu, kiedy dziecko?”

Czułam się coraz bardziej osaczona. Czesław milczał lub stawał po stronie matki. Moja własna matka mieszkała daleko i rzadko dzwoniła – była zajęta nowym partnerem.

Pewnego dnia wróciłam z pracy wcześniej niż zwykle. W kuchni siedziała Stefania i przeglądała moje rachunki. — Co ty robisz?!

— Sprawdzam czy wszystko opłacone. Nie chcę żebyście mieli długi.

Wybuchłam. — To jest nasz dom! Nasze sprawy! Proszę cię, zostaw nas w spokoju!

Stefania spojrzała na mnie z wyrzutem. — Niewdzięczna jesteś… Ja tylko chcę pomóc…

Wtedy weszli Czesław i sąsiadka pani Jadwiga. Stefania natychmiast zaczęła płakać: — Ona mnie wyrzuca! Po tylu latach!

Czesław spojrzał na mnie z pogardą. — Jak mogłaś?

Poczułam jak coś we mnie pęka.

Przez kolejne dni unikałam rozmów. Chodziłam do pracy jak automat, wracałam do pustego domu – bo Czesław coraz częściej nocował u matki.

W końcu zebrałam się na odwagę i zadzwoniłam do psychologa w sąsiednim mieście. Po kilku spotkaniach zaczęłam rozumieć: pozwoliłam sobie wmówić winę za cudze emocje.

Pewnego wieczoru usiadłam z Czesławem przy stole.

— Albo ustalimy granice dla twojej matki, albo ja odchodzę.

Spojrzał na mnie jakby pierwszy raz widział człowieka.

— Ty naprawdę byś to zrobiła?

— Tak.

Milczał długo.

Od tamtej pory wiele się zmieniło. Stefania przestała przychodzić bez zapowiedzi – choć obraziła się na dobre. Czesław zaczął rozumieć moje potrzeby, choć czasem jeszcze wracają stare schematy.

Często myślę o tym wszystkim wieczorami, patrząc na ten nieszczęsny włoski garnek stojący na półce jak symbol mojej walki o siebie.

Czy można kochać kogoś i jednocześnie bronić siebie przed nim? Czy rodzina zawsze musi oznaczać poświęcenie siebie dla innych? Może czasem trzeba być egoistą, żeby naprawdę być szczęśliwym?