Dlaczego mój syn powiedział, że nie jestem zaproszona na jego ślub: Wyznanie polskiej matki
– Mamo, nie chcę, żebyś przyszła na mój ślub.
Te słowa Marka rozbrzmiewają w mojej głowie jak echo, które nie chce ucichnąć. Siedzę na kuchennym taborecie, ściskając w dłoniach kubek z zimną już herbatą. Próbuję zrozumieć, gdzie popełniłam błąd. Przecież wszystko robiłam dla niego. Po tym, jak Andrzej – mój mąż – zostawił nas dla innej kobiety, Marko stał się całym moim światem. Był moim powodem do wstawania rano, do walki z codziennością.
Pamiętam ten dzień sprzed tygodnia. Marko przyszedł do mnie wieczorem, kiedy już kończyłam prasować jego koszulę – tak, mimo że ma 27 lat, wciąż prasuję mu koszule, kiedy tylko przychodzi. Usiadł naprzeciwko mnie przy stole i długo milczał. W końcu spojrzał mi prosto w oczy i powiedział: – Mamo, muszę ci coś powiedzieć. Nie chcę, żebyś była na moim ślubie.
Zamarłam. Przez chwilę myślałam, że żartuje. Przecież to niemożliwe. Ja? Nie być na ślubie własnego syna? – Marko, co ty mówisz? – zapytałam cicho, czując jak łzy napływają mi do oczu.
– Mamo, proszę cię… To nie jest miejsce dla ciebie. Nie chcę kłótni z tatą, nie chcę scen. Chcę mieć spokojny dzień.
Wtedy zrozumiałam. To przez Andrzeja. Przez niego zawsze byłam „tą złą” – tą, która została sama z dzieckiem i musiała walczyć o każdy grosz. Tą, która nie pozwalała Markowi jeździć do ojca na weekendy, bo bałam się, że go stracę. Może rzeczywiście byłam zbyt zaborcza? Może za bardzo chciałam go ochronić przed światem?
Ale przecież robiłam to z miłości! Czy to źle kochać swoje dziecko tak bardzo, że chce się je chronić przed każdym bólem?
Przez kolejne dni chodziłam jak cień po mieszkaniu. Nie mogłam spać. W pracy popełniałam błędy – pani Basia z księgowości zapytała mnie nawet, czy wszystko w porządku. Skłamałam. Jak miałabym powiedzieć komukolwiek, że własny syn nie chce mnie na swoim ślubie?
Wieczorami wracały wspomnienia. Jak Marko miał pięć lat i płakał po nocach za ojcem. Jak tuliłam go wtedy do siebie i obiecywałam, że już zawsze będziemy razem. Jak pierwszy raz przyniósł pałę z matematyki i bał się mi powiedzieć – a ja zamiast go ukarać, upiekłam jego ulubione drożdżówki i razem siedzieliśmy nad zadaniami do późna.
A potem przyszły trudniejsze czasy. Marko dorastał, zaczął się buntować. Krzyczał na mnie, trzaskał drzwiami. Zaczęły się wagary i pierwsze papierosy za szkołą. Ja próbowałam być stanowcza – zabraniałam mu wychodzić z domu, sprawdzałam zeszyty, dzwoniłam do wychowawczyni. Wiem teraz, że przesadzałam. Ale wtedy wydawało mi się, że tylko tak mogę go uratować przed błędami młodości.
Kiedy poznał Kasię – swoją przyszłą żonę – poczułam ulgę. Wydawało mi się, że wreszcie znalazł kogoś, kto go pokocha tak mocno jak ja. Ale szybko okazało się, że Kasia patrzy na mnie z dystansem. Nigdy nie powiedziała tego wprost, ale czułam jej chłód za każdym razem, gdy przychodziła do nas na obiad.
– Mamo, Kasia uważa, że jesteś trochę… nadopiekuńcza – powiedział mi kiedyś Marko.
Zabolało mnie to. Przecież chciałam tylko dobrze! Czy to źle chcieć wiedzieć, co dzieje się w życiu własnego dziecka? Czy to źle pytać o plany na przyszłość?
Z czasem zaczęli coraz rzadziej przychodzić do mnie na obiady. Marko coraz częściej odmawiał wspólnych wyjazdów na działkę czy świątecznych spotkań z rodziną. Zawsze miał wymówkę: praca, zmęczenie, obowiązki.
A potem przyszedł ten dzień.
– Mamo… Proszę cię… Nie chcę cię ranić – mówił Marko tamtego wieczoru drżącym głosem.
– Ale dlaczego? Co takiego zrobiłam? – pytałam rozpaczliwie.
– Po prostu… Chcę mieć spokój. Kasia też tego chce. Tata będzie z nową żoną… Nie chcemy kłótni.
Poczułam się jak intruz we własnym życiu. Jakby ktoś wyrwał mi serce i rzucił je na podłogę.
Przez kolejne dni próbowałam rozmawiać z Markiem przez telefon. Odbierał rzadko i rozmawiał krótko.
– Mamo, proszę cię… Daj nam trochę czasu.
Zaczęłam analizować każdy szczegół naszego życia. Czy byłam zbyt surowa? Czy za bardzo ingerowałam w jego sprawy? Czy to moja wina?
W pracy coraz częściej zamykałam się w łazience i płakałam po cichu. Pani Basia zaczęła przynosić mi kawę bez słowa – chyba domyśliła się więcej niż chciała przyznać.
W końcu zebrałam się na odwagę i poszłam do Marka do mieszkania. Otworzyła mi Kasia.
– Dzień dobry… Czy mogę porozmawiać z Markiem? – zapytałam niepewnie.
Kasia spojrzała na mnie chłodno:
– Marko jest zajęty. Lepiej będzie, jeśli zadzwoni pani wcześniej następnym razem.
Poczułam się jak obca osoba w życiu własnego dziecka.
Wróciłam do pustego mieszkania i usiadłam na kanapie. Przez okno widziałam sąsiadkę Grażynę bawiącą się z wnukami na placu zabaw pod blokiem. Zawsze zazdrościłam jej tej bliskości z rodziną.
Wieczorem zadzwoniła moja siostra Ania:
– Co się dzieje? Wyglądasz ostatnio jak cień człowieka.
Opowiedziałam jej wszystko przez łzy.
– Może powinnaś dać mu trochę przestrzeni? – zaproponowała ostrożnie.
– Ale jak mam żyć bez niego? On był całym moim światem!
– Może właśnie dlatego…
Nie spałam tej nocy ani minuty. Rano spojrzałam w lustro i zobaczyłam zmęczoną kobietę z podkrążonymi oczami i siwymi włosami przy skroniach.
Postanowiłam napisać list do Marka:
„Synku,
Nie wiem, gdzie popełniłam błąd. Przepraszam za wszystko, co mogło cię zranić. Kocham cię ponad życie i zawsze będziesz moim dzieckiem – nawet jeśli nie chcesz mnie widzieć na swoim ślubie. Życzę ci szczęścia i miłości – tej samej, którą zawsze chciałam ci dać.
Twoja mama”
Nie wiem czy przeczytał ten list. Nie odpowiedział.
Ślub odbył się bez mojego udziału. Siedziałam wtedy sama w kuchni i patrzyłam na stare zdjęcia: Marko jako niemowlak w moich ramionach; Marko pierwszy raz na rowerze; Marko z uśmiechem odbierający świadectwo z czerwonym paskiem.
Czy można kochać za bardzo? Czy matczyna miłość może być ciężarem?
Czasem myślę: może gdybym była inna… Może gdybym potrafiła odpuścić…
A wy? Czy można naprawić relację z własnym dzieckiem po tylu latach błędów? Czy jest jeszcze dla nas nadzieja?