Dziesięć córek: Matka, która walczyła o własne szczęście w cieniu rodzinnych oczekiwań
– Anna, znowu dziewczynka? – głos teściowej przeszył ciszę kuchni jak zimny przeciąg. Stałam przy kuchence, mieszając zupę, a jej słowa uderzyły mnie mocniej niż kiedykolwiek wcześniej.
Spojrzałam na nią ukradkiem. W jej oczach widziałam rozczarowanie, którego nie potrafiłam już zliczyć. Dziewiąta córka. Dziewiąty raz zawiodłam wszystkich – męża, teściową, całą rodzinę. A przecież to nie ja decydowałam o tym, kto się urodzi. Ale w naszej wsi to ja byłam winna.
– Może następnym razem się uda – dodała cicho, jakby chciała mnie pocieszyć, ale jej głos był pusty.
Zupa wykipiała. Szybko zdjęłam garnek z ognia, próbując ukryć łzy. Moje córki biegały po podwórku, śmiejąc się i krzycząc. Były moim całym światem, ale dla innych były tylko „problemem”.
Wieczorem, gdy mąż wrócił z pola, usiadł ciężko przy stole.
– I co lekarz powiedział? – zapytał beznamiętnie.
– Wszystko w porządku. Mała zdrowa – odpowiedziałam cicho.
– A syna kiedy mi dasz? – spojrzał na mnie z wyrzutem.
Nie odpowiedziałam. Ile razy można tłumaczyć to samo? Ile razy można przepraszać za coś, na co nie ma się wpływu?
Nocą leżałam obok niego, patrząc w ciemność. Marzyłam o tym, by choć raz ktoś zapytał mnie, czego ja chcę. Czy jestem szczęśliwa? Czy mam siłę jeszcze raz próbować?
Moje życie toczyło się wokół dzieci, domu i pola. Każdy dzień był taki sam – pobudka przed świtem, śniadanie dla wszystkich, pranie, gotowanie, sprzątanie. Czasem miałam wrażenie, że znikam. Że jestem tylko cieniem kobiety, którą kiedyś byłam.
Pamiętam siebie sprzed lat – młodą dziewczynę z marzeniami o studiach w Białymstoku, o pracy w bibliotece. Chciałam czytać książki i rozmawiać z ludźmi o świecie większym niż nasza wieś. Ale wtedy poznałam Andrzeja. Był przystojny, silny i obiecał mi dom pełen miłości. Uwiodły mnie jego oczy i czułe słowa.
Pierwsza córka przyszła na świat szybko po ślubie. Potem druga, trzecia… Każda kolejna była coraz większym rozczarowaniem dla rodziny Andrzeja. Teściowa zaczęła przychodzić codziennie, patrząc na mnie z góry.
– W naszej rodzinie zawsze rodziły się chłopaki – powtarzała.
Czułam się coraz bardziej samotna. Moje siostry wyjechały do miasta, a ja zostałam tu – wśród pól i lasów, zamknięta w domu pełnym dziecięcego śmiechu i dorosłego smutku.
Najgorzej było po narodzinach siódmej córki. Andrzej przestał ze mną rozmawiać. Znikał na całe dnie, wracał późno i milczał przy kolacji. Czułam jego gniew i rozczarowanie nawet wtedy, gdy nie wypowiadał ani słowa.
Pewnego dnia znalazłam list w jego kurtce. Krótka wiadomość od sąsiadki – „Dziękuję za wczoraj”. Serce mi zamarło. Czy to możliwe? Czy naprawdę szukał szczęścia gdzie indziej?
Wieczorem zebrałam się na odwagę.
– Andrzej… czy ty…
– Co? – przerwał mi ostro.
– Czy ty mnie jeszcze kochasz?
Spojrzał na mnie z pogardą.
– Jak mam cię kochać, skoro nawet syna nie potrafisz mi dać?
Te słowa bolały bardziej niż cokolwiek innego. Przez całą noc płakałam cicho do poduszki, żeby dzieci nie słyszały.
Z czasem nauczyłam się ukrywać swoje uczucia. Uśmiechałam się do córek, opowiadałam im bajki na dobranoc i tuliłam najmłodszą do snu. Ale w środku byłam pusta.
Któregoś dnia najstarsza córka, Kasia, przyszła do mnie ze łzami w oczach.
– Mamo… dlaczego tata nas nie kocha?
Zatkało mnie. Jak odpowiedzieć dziecku na takie pytanie?
– Kocha was… tylko czasem nie umie tego okazać – skłamałam.
Ale Kasia była mądra ponad swój wiek.
– On chciałby mieć syna, prawda?
Przytuliłam ją mocno.
– Jesteście moimi skarbami – wyszeptałam.
Wiedziałam jednak, że to nie wystarczy. Że moje córki czują ten ciężar tak samo jak ja.
Wiosną urodziła się dziesiąta córka. Ludzie we wsi zaczęli szeptać za moimi plecami. „Biedna Anna”, „Znowu dziewczyna”, „Co za pech”. Nawet ksiądz podczas wizyty duszpasterskiej rzucił: „Może Pan Bóg jeszcze da wam syna”.
Pewnego dnia nie wytrzymałam. Wyszłam na pole i krzyczałam tak głośno, jak tylko mogłam. Krzyczałam do Boga, do świata, do wszystkich tych ludzi, którzy nigdy nie zapytali mnie o moje marzenia.
Po tym dniu coś się zmieniło. Zaczęłam pisać pamiętnik. Wieczorami siadałam przy kuchennym stole i przelewałam swoje myśli na papier. Pisałam o bólu i nadziei, o miłości do córek i rozczarowaniu mężem.
Któregoś dnia Kasia znalazła mój zeszyt.
– Mamo… to piękne – powiedziała cicho.
Spojrzała na mnie inaczej niż zwykle – z podziwem i czułością.
– Chciałabym być taka silna jak ty – dodała.
Te słowa były dla mnie jak balsam na ranę.
Z czasem zaczęłam rozmawiać z córkami o ich marzeniach. Chciałam im pokazać, że mogą być kim chcą – lekarkami, nauczycielkami, artystkami… Że nie muszą spełniać cudzych oczekiwań.
Andrzej coraz częściej znikał z domu. W końcu wyprowadził się do sąsiedniej wsi do tej kobiety od listu. Zostałyśmy same – ja i moje dziesięć córek.
Bałam się przyszłości, ale poczułam też ulgę. Po raz pierwszy od lat mogłam oddychać pełną piersią.
Zaczęłam dorabiać szyciem i pieczeniem ciast na zamówienie. Dziewczynki pomagały mi po szkole. Powoli stawałyśmy na nogi.
Wieczorami siadałyśmy razem przy stole i rozmawiałyśmy o wszystkim – o szkole, o marzeniach, o tym, co nas boli i cieszy.
Czasem patrzę na moje córki i myślę: czy naprawdę zawiodłam? Czy to źle być matką dziesięciu cudownych dziewczyn?
A może szczęście to nie spełnianie cudzych oczekiwań, tylko odnalezienie siebie mimo wszystko?