Gdy autobus się zepsuł, a życie nagle ruszyło do przodu – historia Haliny Kowalskiej
— Babciu, długo jeszcze? — jęknął Staś, ocierając pot z czoła.
Spojrzałam na niego z troską, choć sama miałam ochotę wybuchnąć płaczem. Sierpniowe słońce prażyło przez brudne szyby autobusu, a powietrze stało się gęste od narzekań i przekleństw. Wnuczka Zosia siedziała obok mnie, ściskając w ręku plastikową butelkę z resztką ciepłej wody. Autobus, którym wracaliśmy z działki na obrzeżach Warszawy, nagle stanął na środku drogi. Kierowca wysiadł, trzaskając drzwiami, a ludzie zaczęli się przekrzykiwać.
— To skandal! — wrzasnęła jakaś kobieta z przodu. — Zawsze coś! Albo korki, albo awaria!
— Proszę pani, dzieci tu są! — próbowałam ją uciszyć, ale tylko rzuciła mi gniewne spojrzenie.
Wiedziałam, że nie mam wpływu na sytuację. Ale czułam się odpowiedzialna za wnuki. Ich rodzice — mój syn Paweł i synowa Marta — zostawili je u mnie na weekend, bo „muszą odpocząć od siebie”. Tak to ujęli. W rzeczywistości od miesięcy żyli jak pies z kotem, a ja coraz częściej byłam zmuszana do roli mediatora i opiekunki.
Staś zaczął płakać. Zosia przytuliła się do mnie mocniej.
— Babciu, boję się — wyszeptała.
Próbowałam je uspokoić, choć sama czułam narastającą panikę. Autobus stał na środku szosy, wokół tylko pola i kilka domów w oddali. Kierowca wrócił i oznajmił:
— Proszę państwa, nie pojedziemy dalej. Proszę wysiąść i poczekać na następny autobus albo radzić sobie samemu.
Wysiedliśmy więc na rozgrzany asfalt. Ludzie rozeszli się w różne strony, ktoś zadzwonił po taksówkę, inni szli pieszo w stronę miasta. Ja zostałam z dwójką dzieci i torbą pełną warzyw z działki.
— Babciu, daleko do domu? — zapytał Staś.
— Trochę — odpowiedziałam niepewnie. — Ale damy radę.
Ruszyliśmy powoli poboczem. Słońce paliło niemiłosiernie, dzieci marudziły coraz głośniej. Czułam się bezradna jak nigdy dotąd. Zawsze byłam tą silną — Haliną Kowalską, która wszystko ogarnia: dom, rodzinę, nawet sąsiadów. Ale teraz miałam ochotę usiąść na rowie i się rozpłakać.
Wtedy zadzwonił telefon. Paweł.
— Mamo, gdzie jesteście? Marta mówiła, że już powinniście być w domu!
— Zepsuł się autobus. Idziemy pieszo — odpowiedziałam drżącym głosem.
— No świetnie! — usłyszałam jego zirytowany ton. — Marta zaraz wyjdzie z siebie! Ja mam spotkanie w pracy! Nie mogliście poczekać na inny autobus?
Zacisnęłam zęby.
— Paweł, dzieci są zmęczone. Jest gorąco. Robię co mogę.
— Zawsze wszystko na mojej głowie! — rzucił i rozłączył się.
Poczułam gulę w gardle. Zosia spojrzała na mnie pytająco.
— Babciu, tata się złości?
— Nie przejmuj się, kochanie. Tata jest po prostu zmęczony.
Szliśmy dalej. Każdy krok był walką z własną słabością i narastającym żalem do syna. Przypomniałam sobie czasy, gdy Paweł był mały i to ja byłam dla niego całym światem. Teraz byłam tylko „babcią od awaryjnych sytuacji”.
Po godzinie marszu dotarliśmy do małego sklepu spożywczego przy drodze. Weszliśmy do środka — chłód klimatyzacji był jak wybawienie. Kupiłam dzieciom lody i wodę.
— Babciu, jesteś najlepsza — powiedziała Zosia z uśmiechem.
Poczułam łzy pod powiekami. Może jednak nie jestem taka bezużyteczna?
Nagle zadzwoniła Marta.
— Halina, gdzie wy jesteście?! Paweł jest wściekły! Miałam dziś ważny dzień w pracy! Nie mogła pani zadzwonić wcześniej?
Zacisnęłam pięść na telefonie.
— Marta, robię co mogę! Dzieci są bezpieczne! Może zamiast krzyczeć, ktoś by po nas przyjechał?!
W słuchawce zapadła cisza.
— Zaraz przyjadę — powiedziała cicho i rozłączyła się.
Usiedliśmy na ławce przed sklepem. Dzieci jadły lody, ja patrzyłam na drogę i myślałam o swoim życiu. O tym, jak bardzo się zmieniło odkąd przeszłam na emeryturę. O tym, jak bardzo tęsknię za czasami, gdy rodzina była razem i nikt nie musiał udawać silnego.
Po pół godzinie podjechał samochód Marty. Wysiadła bez słowa, otworzyła drzwi dzieciom i spojrzała na mnie chłodno.
— Dziękuję — powiedziała tylko.
W drodze do domu panowała cisza. Dzieci zasnęły na tylnym siedzeniu. Marta prowadziła sztywno, nie patrząc na mnie ani razu.
Kiedy dotarliśmy pod blok, wysiadłam pierwsza. Staś i Zosia rzucili mi się na szyję.
— Babciu, kochamy cię! — szepnął Staś.
Patrzyłam za nimi długo, aż zniknęli w klatce schodowej.
Wróciłam do pustego mieszkania i usiadłam przy stole. Przez okno wpadały ostatnie promienie słońca. Poczułam zmęczenie większe niż kiedykolwiek wcześniej.
Czy naprawdę jestem tylko dodatkiem do życia mojego syna? Czy kiedyś jeszcze będziemy rodziną taką jak dawniej? A może czas nauczyć się żyć dla siebie?
Nie wiem… Ale wiem jedno: czasem wystarczy jeden zepsuty autobus, żeby zobaczyć swoje życie w zupełnie innym świetle.