Gdy teściowa staje się zagrożeniem domowym: Historia Wiery
Stałam przy oknie, patrząc na rozświetlone światłami ulicę, ale widziałam tylko ciemność. W dłoniach ściskałam karton, w którym jeszcze godzinę temu leżał żałobny wieniec. Prawdziwy, ciężki, z czarną wstążką, na której ktoś wypisał moje imię: WIERA. Bez podpisu. Bez kartki. Tylko cisza i mroźna pustka w kartonie.
— Może to pomyłka? Albo czyjś głupi żart? — rzucił Jakub, mój mąż, nawet nie odrywając wzroku od telefonu.
— Jakub, to nie jest śmieszne! — głos mi zadrżał. — Ktoś przyniósł do naszego domu wieniec pogrzebowy z moim imieniem! Czy ty tego nie rozumiesz?
Wzruszył ramionami i wyszedł do kuchni. Zostałam sama z tym ciężarem. W głowie kłębiły mi się pytania: Kto? Dlaczego? Czy to ostrzeżenie? Groźba? A może… czyjaś chora zemsta?
Nie spałam tej nocy. Każdy szmer na klatce schodowej sprawiał, że serce podchodziło mi do gardła. Nad ranem usiadłam przy stole i zaczęłam analizować ostatnie tygodnie. Kto mógłby mnie tak nienawidzić?
Pierwsza przyszła mi do głowy teściowa, Helena. Od początku naszego małżeństwa nie ukrywała niechęci do mnie. „Jakub zasługiwał na lepszą kobietę” — powtarzała przy każdej okazji, czasem nawet przy gościach. Odkąd zamieszkaliśmy razem, jej wizyty stały się coraz częstsze i coraz bardziej uciążliwe.
Tego ranka przyszła jak zwykle bez zapowiedzi. Weszła do mieszkania, rozejrzała się i spojrzała na mnie z wyższością.
— Co taka blada jesteś, Wiero? — zapytała z udawaną troską.
— Ktoś przyniósł do nas wieniec pogrzebowy — odpowiedziałam cicho.
— Ojej, to straszne… — powiedziała, ale w jej oczach zobaczyłam cień uśmiechu. — Może to znak?
Zamarłam. Czy ona naprawdę to powiedziała? Czy tylko mi się wydawało?
Jakub wszedł do pokoju i pocałował matkę w policzek.
— Mamo, nie przejmuj się. To pewnie jakiś żart.
— Oczywiście, synku — odpowiedziała słodko. — Ale może lepiej uważać na siebie, Wiero. Nigdy nie wiadomo, kto życzy nam źle.
Po jej wyjściu długo siedziałam w milczeniu. Zaczęłam zauważać rzeczy, które wcześniej ignorowałam: przesunięte rzeczy w kuchni po jej wizytach, znikające drobiazgi, dziwne spojrzenia sąsiadów na klatce schodowej. Czy to możliwe, że Helena naprawdę mnie nienawidzi? Czy byłaby zdolna do czegoś takiego?
Następnego dnia znalazłam pod drzwiami kartkę: „Odejdź stąd, póki możesz”. Litery były wycięte z gazet i naklejone na białą kartkę. Ręce zaczęły mi drżeć. Pokazałam ją Jakubowi.
— Przesadzasz — powiedział zirytowany. — Może dzieciaki z bloku się bawią.
Ale ja już wiedziałam, że to nie jest zabawa.
Zaczęłam unikać teściowej. Przestałam odbierać jej telefony, nie otwierałam drzwi, gdy przychodziła bez zapowiedzi. Ale ona była wszędzie: dzwoniła do Jakuba kilka razy dziennie, rozmawiała z sąsiadkami na klatce schodowej, zostawiała mi wiadomości na Messengerze: „Dbaj o siebie… póki możesz”.
Pewnego wieczoru wróciłam do domu i zobaczyłam Helenę siedzącą w naszym salonie.
— Jak weszłaś? — zapytałam przerażona.
— Mam klucz — odpowiedziała spokojnie. — Jakub mi dał, na wszelki wypadek.
Czułam się jak intruz we własnym domu.
— Czego chcesz? — spytałam drżącym głosem.
Podniosła wzrok znad filiżanki herbaty i uśmiechnęła się zimno.
— Chcę tylko szczęścia mojego syna. A ty mu je odbierasz.
— To nieprawda! Kocham go!
— Miłość? — prychnęła. — Ty nawet nie wiesz, co to znaczy poświęcenie dla rodziny.
Wyszła bez słowa więcej, zostawiając za sobą zapach perfum i strach.
Od tej pory zaczęły się dziać coraz dziwniejsze rzeczy: ktoś zadzwonił do mojego szefa z anonimowym donosem o rzekomych kradzieżach w pracy; ktoś rozpuścił plotkę wśród sąsiadów, że zdradzam męża; ktoś podrzucił mi pod drzwi martwego ptaka owiniętego w czarną chustkę.
Jakub coraz bardziej oddalał się ode mnie. Coraz częściej nocował u matki pod pretekstem „pomocy przy remoncie”. Gdy próbowałam z nim rozmawiać, unikał tematu lub wybuchał gniewem.
Pewnej nocy obudził mnie hałas na klatce schodowej. Wyjrzałam przez wizjer i zobaczyłam Helenę stojącą pod naszymi drzwiami z kolejnym wieńcem pogrzebowym. Tym razem była na nim kartka: „To już niedługo”.
Zadzwoniłam na policję. Przyjechali szybko, ale nie mogli nic zrobić — brak dowodów, brak świadków, brak podpisu pod groźbami.
Zostałam sama ze swoim strachem i bezsilnością.
W pracy zaczęli patrzeć na mnie podejrzliwie. Sąsiedzi przestali mówić „dzień dobry”. Nawet moja własna matka zaczęła pytać przez telefon: „Wiera, czy ty coś ukrywasz?”
Czułam się jak bohaterka taniego thrillera albo ofiara jakiegoś chorego eksperymentu społecznego. Ale to była moja rzeczywistość.
Któregoś dnia zebrałam się na odwagę i pojechałam do Heleny.
— Dlaczego to robisz? — zapytałam prosto z mostu.
Spojrzała na mnie z pogardą.
— Bo cię nie chcę w naszej rodzinie. Bo zabierasz mi syna. Bo jesteś słaba i nie pasujesz tutaj.
— Ale ja go kocham! On jest dorosły!
— Miłość… — powtórzyła z ironią. — On wróci do mnie prędzej czy później. Ty odejdziesz sama albo ci pomogę.
Wyszłam stamtąd roztrzęsiona i upokorzona.
Od tamtej pory wiedziałam już jedno: muszę walczyć o siebie albo przegrać wszystko.
Dziś stoję przy oknie i patrzę na światło latarni odbijające się w kałużach po deszczu. Zastanawiam się: ile jeszcze jestem w stanie znieść? Czy rodzina naprawdę może być największym zagrożeniem? A może to ja jestem winna temu wszystkiemu?
Czy ktoś kiedyś uwierzy mojej wersji wydarzeń? Czy powinnam odejść i zacząć wszystko od nowa?
Czasem myślę: ile jeszcze trzeba stracić, żeby odzyskać siebie?