Jedno pismo, które zmieniło wszystko – Cena matczynej ofiary w polskiej rodzinie
„Nie szukaj mnie. Muszę odejść, bo inaczej wszyscy się tu udusimy.”
To były pierwsze słowa listu, który znalazłam na kuchennym stole pewnego czerwcowego poranka. Stałam w szlafroku, z kubkiem zimnej już kawy w ręku, a świat wokół mnie nagle przestał istnieć. Moje serce waliło jak oszalałe, a w głowie miałam tylko jedno pytanie: jak mogłeś mi to zrobić, Piotrze?
W tamtym momencie nie wiedziałam jeszcze, że ten list będzie początkiem końca wszystkiego, co znałam. Przez kolejne godziny chodziłam po naszym małym mieszkaniu na Ursynowie, próbując zrozumieć, gdzie popełniłam błąd. Dwie córki – Ania i Kasia – jeszcze spały. Nie miałam pojęcia, jak im to powiem.
Kiedy Ania weszła do kuchni, spojrzała na mnie zaspanym wzrokiem:
– Mamo, czemu płaczesz?
Nie odpowiedziałam. Po prostu przytuliłam ją mocno, jakby ten uścisk mógł zatrzymać czas.
Piotr był moją pierwszą miłością. Poznaliśmy się na studiach na Politechnice Warszawskiej. On – zawsze pewny siebie, z głową pełną pomysłów. Ja – cicha, nieśmiała dziewczyna z małego miasteczka pod Radomiem. Wydawało mi się, że razem możemy wszystko. Ale życie szybko zweryfikowało nasze marzenia.
Po ślubie zamieszkaliśmy w dwupokojowym mieszkaniu na Ursynowie. Piotr pracował jako inżynier budowlany, ja przez kilka lat byłam nauczycielką matematyki w podstawówce. Kiedy urodziła się Ania, a potem Kasia, wszystko się zmieniło. Piotr coraz częściej wracał późno do domu, tłumacząc się nadgodzinami. Ja zostawałam sama z dziećmi i codziennymi problemami.
Pamiętam jedną z naszych ostatnich kłótni:
– Ty nic nie rozumiesz! – krzyczał Piotr. – Ja też mam dość tego wszystkiego!
– A myślisz, że ja nie mam? – odpowiedziałam przez łzy. – Przecież robię wszystko, żeby nam było dobrze!
– Może właśnie w tym problem…
Po jego odejściu musiałam nauczyć się żyć od nowa. Każdy dzień był walką – o pieniądze, o spokój dzieci, o własne zdrowie psychiczne. Pracowałam na dwa etaty: rano w szkole, wieczorami korepetycje. Czasem wydawało mi się, że już nie dam rady.
Najgorzej było w święta. Wigilia bez Piotra była jak pusta rama bez obrazu. Dziewczynki udawały dzielne, ale widziałam ich smutek. Kasia często pytała:
– Mamo, czy tata jeszcze wróci?
Nie umiałam odpowiedzieć.
Z biegiem lat nauczyłyśmy się żyć we trójkę. Ania dorastała szybciej niż powinna – pomagała mi w domu, opiekowała się młodszą siostrą. Kasia zamknęła się w sobie; coraz częściej słyszałam trzask drzwi jej pokoju i ciche łkanie nocą.
Pewnego dnia znalazłam pod jej poduszką list:
„Mamo, przepraszam, że jestem taka trudna. Tęsknię za tatą i za tym, żebyśmy byli znów rodziną.”
Serce mi pękało. Czułam się winna wszystkiemu: odejściu Piotra, smutkowi dzieci, własnemu zmęczeniu.
Minęły lata. Ania wyjechała na studia do Krakowa, Kasia zaczęła liceum. W domu zrobiło się cicho – aż za cicho. Po raz pierwszy od dawna mogłam usiąść wieczorem z książką i kubkiem herbaty bez poczucia winy.
Ale wtedy przyszła kolejna burza.
Ania zadzwoniła pewnego wieczoru:
– Mamo… jestem w ciąży.
Zamarłam.
– Czy ojciec dziecka…?
– Nie chce mieć z nami nic wspólnego.
Wróciła do domu na kilka miesięcy. Znowu byłam matką na pełen etat – tym razem dla własnej córki i jej nienarodzonego dziecka. Kasia była zazdrosna o uwagę, którą poświęcałam Ani. Kłótnie wybuchały niemal codziennie.
– Zawsze tylko Ania i Ania! A ja? Mnie nigdy nie słuchasz!
– Kasiu, przecież…
– Nic nie rozumiesz!
Czułam się rozdarta między nimi. Z jednej strony chciałam być wsparciem dla Ani, z drugiej – nie chciałam stracić Kasi.
Kiedy urodził się mały Michałek, poczułam coś na kształt szczęścia. Ale to szczęście było kruche jak porcelana – wystarczył jeden nieostrożny ruch i wszystko znów się rozsypywało.
Dziś siedzę sama przy kuchennym stole i patrzę na zdjęcia córek rozstawione na parapecie. Ania mieszka już ze swoim synkiem w Krakowie, Kasia wyjechała na studia do Gdańska. W mieszkaniu słychać tylko tykanie zegara i szum ulicy za oknem.
Czasem myślę o Piotrze. Czy żałuje? Czy gdzieś tam tęskni za rodziną? Czy ja powinnam była walczyć bardziej? A może powinnam była wcześniej pomyśleć o sobie?
Przez lata żyłam dla innych – dla męża, dla córek, dla wnuka. Teraz po raz pierwszy pytam siebie: czy to grzech chcieć trochę spokoju? Czy każda matka musi płacić tak wysoką cenę za swoje poświęcenie?
A Wy? Czy też czasem czujecie się winni tylko dlatego, że zapragnęliście chwili ciszy dla siebie?