Matka, która pozwała własnego syna: Historia o granicach miłości i wytrzymałości
Obudziłam się od huku. Znowu. Coś spadło, rozbiło się, potłukło. Zegarek wskazywał wpół do siódmej. Niedziela, kurczę. Jedynego dnia, kiedy można było pospać choć do ósmej. — Matka! — wrzasnął Kamil z kuchni. — Gdzie mój kubek? Znowu wszystko poprzestawiałaś! Pięćdziesiąt dwa lata. Wstałam z łóżka, narzuciłam szlafrok. W lustrze zmęczona twarz kobiety, która już dawno przestała wierzyć, że coś się zmieni.
Weszłam do kuchni, a tam mój trzydziestodwuletni syn stał w samych bokserkach, z miną obrażonego dziecka. — Kamil, nie krzycz tak z rana — powiedziałam cicho, próbując nie wybuchnąć. — Kubek jest w szafce nad zlewem, jak zawsze. — Nie był tam! — rzucił z pretensją i trzasnął drzwiczkami tak mocno, że aż podskoczyłam.
Od śmierci mojego męża minęło już dziewięć lat. Kamil wtedy wrócił do domu „na chwilę”, bo „musiał się pozbierać”. Ta chwila trwała prawie dekadę. Pracował dorywczo, raz tu, raz tam, ale najczęściej siedział w domu, grał na komputerze i narzekał na świat. Ja gotowałam, prałam, sprzątałam. Czasem próbowałam rozmawiać: — Może poszukasz czegoś na stałe? Może byś się wyprowadził? — Ale on tylko wzdychał ciężko albo wybuchał gniewem: — Ty nic nie rozumiesz! Teraz nie ma pracy! Wszystko przez ten kraj!
Z czasem zaczęłam się bać własnego dziecka. Kamil bywał coraz bardziej agresywny. Potrafił rzucać talerzami, trzaskać drzwiami, wyzywać mnie od najgorszych. Raz nawet popchnął mnie tak mocno, że przewróciłam się na podłogę. Leżałam wtedy przez chwilę i patrzyłam w sufit, nie mogąc uwierzyć, że to mój syn. Mój Kamil, którego tuliłam do snu, którego broniłam przed całym światem.
Sąsiedzi zaczęli się skarżyć na hałasy. Pani Zofia z drugiego piętra zapytała mnie kiedyś na klatce: — Wszystko w porządku? Bo ostatnio często słychać krzyki… Skłamałam: — Tak, wszystko dobrze. Po prostu mamy trudny czas.
Ale to nie był trudny czas. To była codzienność. Każdego dnia czułam się coraz bardziej niewidzialna i niepotrzebna we własnym domu. Przestałam zapraszać znajomych, przestałam wychodzić na dłużej niż do sklepu czy kościoła. Bałam się zostawić mieszkanie samego Kamila – raz już podpalił czajnik elektryczny przez nieuwagę.
Pewnego wieczoru usiadłam przy stole z filiżanką herbaty i spojrzałam na stare zdjęcie: ja, mój mąż Marek i mały Kamil na wakacjach w Ustce. Uśmiechnięci, szczęśliwi… Co się stało z tym chłopcem? Co zrobiłam źle?
Następnego dnia Kamil wrócił późno w nocy, pijany. Wszedł do mojego pokoju bez pukania i zaczął krzyczeć: — Czemu nie ma obiadu? Czemu zawsze muszę o wszystko prosić?!
— Kamil… Jest druga w nocy…
— Mam to gdzieś! Jesteś najgorszą matką na świecie!
Wtedy coś we mnie pękło. Przez łzy powiedziałam: — Nie chcę już tak żyć.
On spojrzał na mnie z pogardą i wyszedł trzaskając drzwiami.
Następnego dnia poszłam do prawnika. Bałam się jak nigdy wcześniej. Ręce mi się trzęsły, serce waliło jak młotem. Opowiedziałam wszystko: o przemocy słownej i fizycznej, o strachu, o tym, że nie mam już siły.
— Może pani złożyć pozew o eksmisję syna — powiedział mecenas Nowak spokojnie.
— Ale… to mój syn…
— Rozumiem pani ból. Ale czasem trzeba postawić granice.
Wróciłam do domu i długo siedziałam przy oknie, patrząc na szare blokowisko Mokotowa. Czy naprawdę muszę to zrobić? Czy jestem potworem?
Kiedy wręczyłam Kamilowi pismo sądowe, wpadł w szał.
— Ty stara wiedźmo! Chcesz mnie wyrzucić na bruk?!
— Chcę tylko odzyskać spokój…
Przez kilka tygodni żyliśmy jak obcy pod jednym dachem. Kamil przestał ze mną rozmawiać, zaczął pić jeszcze więcej. Ja płakałam po nocach i modliłam się o cud.
W sądzie patrzył na mnie z nienawiścią.
— To twoja matka! — powiedziała sędzia. — Czy naprawdę chcesz ją tak traktować?
Kamil milczał.
Wyrok zapadł szybko: eksmisja z prawem do lokalu socjalnego.
Dzień wyprowadzki był najtrudniejszy w moim życiu. Stałam w przedpokoju z kluczem w dłoni i patrzyłam na syna pakującego swoje rzeczy do starej torby sportowej.
— Mamo… — zaczął cicho.
Ale nie dokończył. Wyszedł bez słowa.
Od tamtej pory minęły trzy miesiące. Czasem słyszę od sąsiadów plotki o Kamilu – że mieszka gdzieś na Pradze, że podobno znalazł pracę w magazynie.
Ja odzyskałam ciszę i spokój. Ale każdego wieczoru siadam przy stole i pytam siebie: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy jestem złą matką? Czy miłość naprawdę ma swoje granice?
Może ktoś z was zna odpowiedź? Może ktoś przeszedł przez coś podobnego? Bo ja wciąż nie wiem: kiedy trzeba przestać ratować własne dziecko – a zacząć ratować siebie?