Między dwoma światami: Kiedy teściowa wkracza do mojego domu
– Nie rozumiesz, Aniu? Ona nie ma już nikogo! – głos Pawła drżał, a ja czułam, jak wzbiera we mnie fala gniewu i bezsilności. Stałam w kuchni, ściskając kubek z herbatą tak mocno, że aż bolały mnie palce.
– A my? My się nie liczymy? – odpowiedziałam cicho, ale stanowczo. – Nasze życie, nasz dom? Czy to już nie jest ważne?
Paweł spuścił wzrok. Wiedziałam, że nie chce się kłócić, ale też nie potrafi powiedzieć matce „nie”. Od kilku tygodni nasz świat wywrócił się do góry nogami. Teściowa, pani Halina, 65-letnia wdowa, zadzwoniła pewnego wieczoru z wiadomością, która zmroziła mi krew w żyłach:
– Aniu, Pawełku… Ja już nie daję rady sama. Tak pusto w tym mieszkaniu po ojcu. Może bym się do was na jakiś czas przeniosła? Tylko na chwilę, dopóki nie poczuję się lepiej.
Wiedziałam, że to „na chwilę” może oznaczać miesiące, a nawet lata. Nasze dwupokojowe mieszkanie na warszawskim Mokotowie miało zaledwie 55 metrów kwadratowych. Każdy kąt był dla mnie ważny – tu śmialiśmy się z Pawłem przy śniadaniu, tu płakałam po poronieniu, tu świętowaliśmy jego awans. To było nasze miejsce. Małe, ale nasze.
Od tamtej rozmowy Paweł chodził jak cień. Unikał mojego wzroku, coraz częściej wychodził do pracy wcześniej i wracał później. Ja natomiast czułam się jak intruz we własnym domu. Teściowa dzwoniła codziennie:
– Aniu, a czy macie miejsce na moją komodę? Bo ja bym chciała mieć gdzie położyć zdjęcia wnuków… – pytała słodkim głosem.
Nie mamy dzieci. Nie mamy wnuków. Zawsze bolało mnie to pytanie.
Pewnego wieczoru Paweł wrócił do domu z miną winowajcy.
– Mama przyjedzie w sobotę. Na razie na próbę.
Zamarłam. Próbowałam coś powiedzieć, ale słowa ugrzęzły mi w gardle. Wyszedł do łazienki, zostawiając mnie samą z moim strachem i złością.
Sobota przyszła szybciej niż się spodziewałam. Halina pojawiła się z dwiema walizkami i torbą pełną słoików. Rozgościła się w naszym salonie, rozkładając swoje rzeczy na kanapie i stole.
– Ojej, jakie tu ciasno! – westchnęła teatralnie. – Ale co tam, jakoś się pomieścimy.
Przez pierwsze dni starałam się być uprzejma. Gotowałam obiady, sprzątałam po wszystkich, nawet uśmiechałam się przez zaciśnięte zęby. Ale Halina miała swoje zwyczaje: telewizor grał od rana do nocy na cały regulator, w kuchni panował chaos po jej gotowaniu „po swojemu”, a wieczorami komentowała każdy mój ruch:
– Aniu, nie tak się prasuje koszule Pawła… Ojciec zawsze miał wszystko idealnie.
Czułam się coraz bardziej niewidzialna. Mój dom zamienił się w pole bitwy o każdy centymetr przestrzeni i odrobinę prywatności.
Któregoś dnia wróciłam z pracy wcześniej. W przedpokoju stały nowe buty Haliny, a w łazience jej kosmetyki zajęły całą półkę. Weszłam do sypialni – mojej ostatniej oazy spokoju – i zobaczyłam ją siedzącą na moim łóżku.
– Aniu, musimy porozmawiać – zaczęła poważnie. – Paweł mówił mi o waszych problemach… Może powinniście pomyśleć o dziecku? To by was scaliło.
Poczułam, jak coś we mnie pęka.
– Proszę wyjść z mojego pokoju – powiedziałam zimno.
Halina spojrzała na mnie zaskoczona.
– Przecież chcę tylko pomóc…
– Nie potrzebuję pani pomocy! Potrzebuję swojego domu!
Wybiegłam z mieszkania i przez godzinę chodziłam bez celu po osiedlu. W głowie kłębiły mi się myśli: czy jestem egoistką? Czy naprawdę nie mogę poświęcić się dla rodziny Pawła? Ale przecież to też moja rodzina… Czy nie mam prawa do własnej przestrzeni?
Wieczorem Paweł próbował ze mną rozmawiać.
– Aniu, mama jest starsza… Sam widzisz, jak jej ciężko…
– A widzisz mnie? – przerwałam mu. – Widzisz, jak ja się czuję? Czy tylko twoja mama się liczy?
Milczał długo.
Następne dni były jeszcze trudniejsze. Halina zaczęła narzekać na wszystko: na moje gotowanie („Za mało soli!”), na sposób sprzątania („U mnie zawsze było czyściej!”), nawet na to, jak rozmawiam z Pawłem („Nie powinnaś tak podnosić głosu!”). Czułam się jak dziecko w swoim własnym domu.
W pracy byłam coraz bardziej rozkojarzona. Koleżanka zapytała:
– Coś się stało?
Opowiedziałam jej wszystko przy kawie.
– Musisz postawić granice – powiedziała stanowczo. – Inaczej zwariujesz.
Ale jak postawić granice komuś, kto jest matką twojego męża?
W końcu nadszedł dzień krytyczny. Wracałam do domu z duszą na ramieniu. W drzwiach spotkałam Halinę z walizką.
– Wyjeżdżam do siostry na kilka dni – oznajmiła chłodno. – Widzę, że jestem tu niechciana.
Poczułam ulgę i… wstyd jednocześnie.
Paweł był wściekły.
– Jak mogłaś ją tak potraktować? Przecież to moja matka!
– A ja? Kim ja dla ciebie jestem?
Nie odpowiedział. Zamknął się w sobie jeszcze bardziej niż zwykle.
Minęły dwa tygodnie ciszy i napięcia. Halina dzwoniła codziennie do Pawła, ale ze mną nie rozmawiała. W końcu usiedliśmy razem przy stole.
– Nie chcę wybierać między tobą a mamą – powiedział cicho Paweł.
– Ale ja już wybrałam – odpowiedziałam równie cicho. – Chcę mieć dom dla nas dwojga. Jeśli tego nie rozumiesz… może powinniśmy przemyśleć nasze małżeństwo.
Łzy napłynęły mi do oczu. Paweł złapał mnie za rękę pierwszy raz od wielu dni.
– Przepraszam… Nie wiedziałem, że aż tak cierpisz.
Nie wiem, co będzie dalej. Może Halina wróci i znów będziemy walczyć o każdy metr kwadratowy naszego życia. Może Paweł nauczy się stawiać granice swojej matce. A może ja będę musiała nauczyć się mówić „nie” głośniej i wyraźniej niż kiedykolwiek wcześniej.
Czy naprawdę można być szczęśliwym w swoim domu, jeśli trzeba go dzielić z kimś, kto nie szanuje twoich granic? Czy miłość do męża wystarczy, by przetrwać rodzinne burze? Czekam na wasze historie i rady – bo może nie jestem jedyna.