Mój ojciec żąda pomocy, choć nigdy nie był dla mnie ojcem: „Jestem twoim tatą, należy mi się”
– Znowu nie przyniosłeś mi leków? – głos ojca rozbrzmiewał w kuchni jak stary dzwon, który już dawno powinien zamilknąć. Stałem w progu, z torbą w ręku, czując jak w gardle rośnie mi gula. – Przecież mówiłem ci rano, że potrzebuję tych na ciśnienie! – dodał jeszcze głośniej, jakby chciał, żeby usłyszała to cała kamienica.
Miałem ochotę rzucić torbę na podłogę i wyjść. Ale zostałem. Jak zawsze. Bo przecież jestem jego synem. Bo przecież „należy mu się”.
Nazywam się Marcin. Mam trzydzieści osiem lat i od dziecka nie potrafię zrozumieć mojego ojca. On nigdy nie był dla mnie czuły. Nie pamiętam, żeby mnie przytulił, powiedział coś miłego, pochwalił za cokolwiek. Zawsze tylko wymagania, pretensje i wieczne niezadowolenie. Mama odeszła, gdy miałem dwanaście lat. Zostaliśmy sami. On i ja – dwa obce sobie światy zamknięte w jednym mieszkaniu na warszawskiej Pradze.
– Przepraszam, tato – powiedziałem cicho, choć wcale nie czułem się winny. – Byłem w aptece, ale nie mieli twoich leków. Kupię jutro.
– Zawsze masz wymówki! – prychnął. – Gdybyś był lepszym synem, nie musiałbym cię o wszystko prosić!
Zacisnąłem pięści. Ile razy już to słyszałem? Ile razy próbowałem zasłużyć na jego uznanie? Nawet jako dorosły facet łapałem się na tym, że robię wszystko, by choć raz usłyszeć: „Dobrze zrobiłeś, synu”. Ale on nigdy tego nie powiedział.
– Może gdybyś był lepszym ojcem… – wyrwało mi się przez zaciśnięte zęby.
Spojrzał na mnie zaskoczony. Przez chwilę miałem wrażenie, że coś do niego dotarło. Ale zaraz odwrócił wzrok i zaczął grzebać w szufladzie.
– Nie pyskuj – rzucił tylko. – Jestem twoim ojcem. Należy mi się szacunek i pomoc.
Wyszedłem do przedpokoju i usiadłem na starej ławce. W głowie dudniły mi jego słowa: „Należy mi się”. Czy naprawdę jestem mu coś winien? Czy więzy krwi wystarczą, by wymazać lata obojętności i chłodu?
Pamiętam jedną scenę z dzieciństwa. Miałem może siedem lat. Wróciłem ze szkoły z dyplomem za konkurs plastyczny. Byłem taki dumny! Pokazałem mu rysunek – kolorowy domek z ogródkiem i uśmiechniętą rodziną. Spojrzał na mnie z góry i powiedział: „To ma być dom? Kto tak maluje drzewa?”.
Od tamtej pory przestałem rysować.
Teraz siedzę naprzeciwko niego przy kuchennym stole. On patrzy w telewizor, ja w swoje dłonie. Cisza między nami jest gęsta jak mgła nad Wisłą jesienią.
– Marcin…
Podnoszę wzrok. Jego twarz jest zmęczona, oczy podkrążone.
– Co? – pytam ostrożnie.
– Jutro mam wizytę u lekarza. Zawieź mnie.
– Mam pracę…
– Jestem twoim ojcem! – przerywa mi natychmiast. – To twój obowiązek!
Czuję, jak narasta we mnie bunt. Chciałbym mu powiedzieć wszystko: o samotnych wieczorach w dzieciństwie, o tym, jak zazdrościłem kolegom ich ojców, o tym, jak bardzo bolało mnie każde jego słowo. Ale nie potrafię. Boję się jego reakcji? A może po prostu nie chcę już walczyć?
W pracy jestem inny. Tam potrafię być pewny siebie, żartować z kolegami, nawet czasem kogoś pochwalić. Ale wystarczy jeden telefon od ojca i znów staję się tym małym chłopcem z dyplomem w ręku.
Wieczorem dzwoni do mnie siostra cioteczna, Anka.
– I co u was? – pyta cicho.
– Jak zwykle – odpowiadam zmęczonym głosem.
– Może powinieneś go zostawić samego na kilka dni? Niech zobaczy, jak to jest…
– Nie potrafię – przyznaję szczerze. – On nie ma nikogo poza mną.
– Ale ty też masz prawo do życia, Marcin…
Zastanawiam się nad jej słowami długo po tym, jak odkładam słuchawkę. Czy naprawdę mam prawo odciąć się od ojca? Czy to egoizm czy samoobrona?
Następnego dnia jadę z nim do lekarza. W samochodzie milczymy prawie całą drogę.
– Marcin…
– Tak?
– Pamiętasz, jak miałeś ospę? Całe noce przy tobie siedziałem…
Patrzę na niego z niedowierzaniem.
– Naprawdę?
– No… tak było – burknął pod nosem.
To pierwszy raz od lat, kiedy wspomina coś z mojego dzieciństwa bez wyrzutu czy ironii. Przez chwilę czuję ukłucie żalu i… współczucia?
Po powrocie do domu ojciec siada ciężko na kanapie.
– Wiesz… może nie byłem najlepszym ojcem – mówi nagle cicho. – Ale teraz… potrzebuję cię.
Nie wiem, co odpowiedzieć. Chciałbym usłyszeć przeprosiny za te wszystkie lata milczenia i chłodu. Ale wiem też, że on nie potrafi inaczej.
Patrzę na niego i widzę starego człowieka, który boi się samotności bardziej niż śmierci.
Czy jestem mu coś winien tylko dlatego, że mnie wychował? Czy mogę wybaczyć mu przeszłość i być dla niego wsparciem teraz, gdy sam jest bezradny?
Czasem myślę: co by było, gdybyśmy umieli rozmawiać wcześniej? Gdyby on potrafił okazać miłość? Czy wtedy łatwiej byłoby mi dziś pomagać mu bez żalu?
A może każdy z nas nosi swoje rany i musi sam zdecydować, czy chce je leczyć?
Czy naprawdę więzy krwi są silniejsze niż ból sprzed lat? Co wy byście zrobili na moim miejscu?