Mój siedemdziesiąty urodzinowy bal: Czy warto było spełnić własne marzenie kosztem rodziny?
— Mamo, czy ty naprawdę chcesz wydać na to wszystkie oszczędności? — głos Marka był ostry jak brzytwa, a jego spojrzenie pełne niedowierzania. Stał w mojej kuchni, opierając się o blat, podczas gdy ja nerwowo mieszałam herbatę. Jelena, moja synowa, siedziała przy stole z założonymi rękami i patrzyła w okno, jakby nie chciała brać udziału w tej rozmowie.
— Marku, to moje pieniądze. Całe życie odkładałam na coś wyjątkowego. Chcę mieć choć raz w życiu prawdziwe święto — odpowiedziałam cicho, czując jak łzy napływają mi do oczu. Wiedziałam, że nie zrozumieją. Dla nich to tylko pieniądze, dla mnie — spełnienie marzenia.
— Ale mamo, przecież moglibyśmy je lepiej wykorzystać! — nie ustępował. — Zosia idzie do liceum, chcieliśmy jej kupić komputer. A my z Jeleną… wiesz, jak ciężko nam się żyje. Inflacja, kredyt…
Jelena w końcu się odezwała:
— Pani Haniu, nie chcemy pani niczego zabierać. Ale taka impreza? Na siedemdziesiątkę? Może lepiej coś skromniejszego?
Poczułam się jak dziecko, które ktoś przyłapał na kradzieży cukierka. Przez chwilę miałam ochotę się poddać. Ale potem przypomniałam sobie te wszystkie lata — jak rezygnowałam z nowych butów, żeby Markowi kupić podręczniki; jak pracowałam po nocach w szwalni, żeby mógł pojechać na zieloną szkołę; jak odkładałam każdą złotówkę do słoika z napisem „na marzenia”.
— Przepraszam was — powiedziałam drżącym głosem — ale tym razem wybieram siebie.
Wyszli obrażeni. Zosia nawet nie spojrzała mi w oczy.
Przez kolejne dni czułam się jak zdrajczyni. Sąsiadki kiwały głowami z uznaniem, gdy opowiadałam o planach na wielki bal w restauracji „Pod Lipami”, ale w środku czułam pustkę. Każdy telefon od Marka kończył się kłótnią lub milczeniem. Jelena przestała odbierać moje wiadomości.
Nadszedł dzień urodzin. Sala była pięknie przystrojona — białe obrusy, świeże kwiaty, orkiestra grająca stare przeboje. Przyszli sąsiedzi, koleżanki z dawnych lat, nawet pani Basia z biblioteki. Wszyscy składali mi życzenia, śmiali się i tańczyli. Ale przy stole rodzinnym stały trzy puste krzesła.
Co chwilę zerkałam na drzwi. Może jednak przyjdą? Może Zosia przekona rodziców? Może Markowi przejdzie złość?
O północy podeszła do mnie pani Wanda:
— Haniu, jesteś szczęśliwa?
Uśmiechnęłam się przez łzy.
— Nie wiem… Chciałam tego przez całe życie. Ale teraz…
Po powrocie do domu usiadłam na kanapie i patrzyłam na koperty z życzeniami. Wśród nich nie było tej najważniejszej — od syna.
Następnego dnia zadzwoniłam do Marka. Odebrał po kilku sygnałach.
— Marku…
— Mamo, nie mam teraz czasu.
— Chciałam tylko powiedzieć… że cię kocham.
Cisza po drugiej stronie była cięższa niż najgorsze słowa.
Minęły tygodnie. Zosia napisała mi krótkiego SMS-a: „Babciu, mam nadzieję, że byłaś szczęśliwa”. Odpisałam: „Było pięknie, ale brakowało mi was najbardziej”.
Czasem myślę o tym wszystkim i pytam siebie: czy naprawdę warto było spełnić jedno marzenie kosztem rodzinnego spokoju? Czy człowiek ma prawo być choć raz egoistą po tylu latach poświęceń?
Może wy mi powiecie: czy szczęście matki powinno zawsze być na końcu listy? Czy wy też kiedyś musieliście wybierać między sobą a bliskimi?
