Moja matka liczyła każdy grosz, a ja płaciłam za to cenę
– Znowu nie możesz iść na wycieczkę? – zapytała mnie Anka, patrząc na mnie z niedowierzaniem.
Zacisnęłam usta, czując znajome pieczenie w gardle. W klasie wszyscy już wiedzieli, że nie jeżdżę na wycieczki szkolne. Zawsze miałam wymówkę: „Mama mówi, że to niepotrzebne wydatki”. Ale prawda była taka, że nigdy nie było na to pieniędzy.
W domu czekała na mnie mama. Siedziała przy kuchennym stole, licząc drobniaki z portmonetki. Jej palce były czerwone od zimna – w naszym mieszkaniu na Pradze zawsze było chłodno, bo oszczędzała na ogrzewaniu.
– Mamo, mogłabym pojechać na tę wycieczkę do Krakowa? – zapytałam cicho, stojąc w progu.
Spojrzała na mnie spod zmarszczonych brwi. – Wiesz dobrze, że nas nie stać. To tylko dwa dni, a kosztuje tyle, co zakupy na tydzień. Poza tym, po co ci to? Lepiej się ucz.
Nie odpowiedziałam. Wiem, że miała rację – przynajmniej w jej świecie. Ale w moim świecie bycie „tą biedną” bolało coraz bardziej.
Moje dzieciństwo pachniało kapustą i cebulą. Obiady były zawsze tanie: ziemniaki z jajkiem, zupa z resztek warzyw, czasem kasza z mlekiem. Ubrania dostawałam po kuzynkach – za duże swetry, spódnice z plamami po nieznanych mi przygodach innych dzieci. Mama mówiła: „Nie ma co wydziwiać, ważne, że czyste”.
Ojca nie pamiętam. Odszedł, gdy miałam pięć lat. Mama nigdy o nim nie mówiła. Czasem tylko słyszałam przez ścianę jej cichy płacz nocą.
W szkole byłam cicha i niewidzialna. Nauczyciele chwalili mnie za pilność, ale koleżanki śmiały się z moich butów – starych trampek z dziurą w podeszwie. Kiedyś usłyszałam, jak jedna z nich mówi: „Ola zawsze śmierdzi kapustą”.
Wtedy po raz pierwszy poczułam wstyd tak silny, że chciałam zniknąć.
Mama pracowała w sklepie spożywczym. Wracała zmęczona, z siatkami pełnymi najtańszych produktów. Często powtarzała: „Trzeba oszczędzać na czarną godzinę”. Ale ta czarna godzina nigdy nie nadchodziła – trwała całe moje dzieciństwo.
Gdy miałam 14 lat, dostałam stypendium za dobre wyniki w nauce. Przyszłam do domu dumna jak paw.
– Mamo! Dostałam stypendium! – krzyknęłam.
Mama spojrzała na mnie surowo. – To dobrze. Odłożymy te pieniądze na twoją przyszłość.
– Ale… chciałam kupić sobie nowe buty…
– Buty? Masz przecież te po Zosi! – przerwała mi ostro.
Poczułam, jak coś we mnie pęka. Chciałam krzyczeć, że nie chcę już być biedna, że chcę być jak inne dziewczyny. Ale tylko skinęłam głową i poszłam do swojego pokoju.
Z biegiem lat nauczyłam się nie prosić o nic. Zamiast tego zaczęłam dorabiać – roznosiłam ulotki, pomagałam sąsiadce w sprzątaniu. Każdą zarobioną złotówkę mama chowała do koperty schowanej głęboko w szafie.
Czasem słyszałam rozmowy dorosłych:
– Pani Zosiu, czemu pani tak oszczędza? Przecież Ola taka zdolna…
– Bo życie jest nieprzewidywalne – odpowiadała mama twardo.
Miałam 18 lat, gdy dostałam się na studia w Warszawie. Był to dla mnie ogromny sukces – pierwszy raz mogłam wyjechać z domu i poczuć się wolna.
– Nie stać nas na akademik – powiedziała mama bez emocji.
– Ale mamo…
– Możesz dojeżdżać pociągiem. Albo znajdź sobie pracę i wynajmij pokój.
Znalazłam pracę w kawiarni i wynajęłam maleńki pokój na Ochocie. Po raz pierwszy kupiłam sobie nowe ubrania – tanie, ale moje własne. Pamiętam ten dreszcz radości i poczucie winy jednocześnie.
Na studiach poznałam Pawła. Był inny niż wszyscy – ciepły, otwarty, nie oceniał mnie po wyglądzie. Zaprosił mnie kiedyś do swojej rodziny na obiad.
Jego mama podała pieczonego kurczaka i sałatki w kryształowych miskach. Siedziałam spięta przy stole, bojąc się dotknąć czegokolwiek.
Po obiedzie Paweł zapytał:
– Dlaczego jesteś taka cicha?
Zawahałam się, ale powiedziałam prawdę:
– Boję się, że coś popsuję… U mnie w domu wszystko było na wagę złota.
Paweł uśmiechnął się smutno i ścisnął moją dłoń.
Po studiach dostałam dobrą pracę w firmie reklamowej. Wynajęłam mieszkanie i zaczęłam żyć po swojemu. Ale za każdym razem, gdy kupowałam coś „niepotrzebnego” – kawę na mieście czy nową bluzkę – czułam wyrzuty sumienia.
Mama dzwoniła co tydzień:
– Oszczędzasz coś? Nie wydawaj pieniędzy na głupoty!
Czułam narastającą złość. Chciałam jej powiedzieć: „Mamo, ja chcę żyć inaczej! Nie chcę już być niewidzialna!”
Kiedy Paweł poprosił mnie o rękę, wiedziałam, że muszę powiedzieć mamie o ślubie. Bałam się jej reakcji bardziej niż egzaminu magisterskiego.
– Ślub? Po co wam taki wydatek? Lepiej odłożyć te pieniądze na mieszkanie! – wykrzyknęła przez telefon.
– Mamo… ja chcę mieć normalne życie…
– Normalne życie to bezpieczeństwo! – przerwała mi ostro.
Nie zaprosiła nikogo z rodziny na ślub. Przyszła sama, ubrana w starą garsonkę i siedziała z boku podczas wesela. Patrzyła na mnie surowo przez cały wieczór.
Po ślubie rzadko się widywałyśmy. Każda rozmowa kończyła się kłótnią o pieniądze:
– Po co ci nowy telefon?
– Dlaczego kupujecie tyle jedzenia?
– Nie powinnaś tyle wydawać!
Czułam coraz większy żal i gniew. Zaczęłam unikać kontaktu z mamą. Paweł próbował mnie przekonać:
– Może ona po prostu się boi? Może tak ją życie nauczyło?
Ale ja nie potrafiłam już patrzeć na nią bez wyrzutów sumienia i bólu.
Kiedy urodził się nasz syn Michałek, mama przyjechała do nas tylko raz. Przyniosła mu sweterek własnoręcznie wydziergany ze starych włóczek.
– Nie stać was na nowe ubranka? – zapytała ironicznie.
Poczułam wtedy ogromną falę smutku i bezsilności.
Dziś jestem dorosłą kobietą z własną rodziną. Mam dobrą pracę, mieszkanie i staram się dawać Michałkowi to, czego sama nie miałam: poczucie bezpieczeństwa i radość z małych rzeczy.
Ale czasem budzę się w nocy z lękiem: czy potrafię być inną matką niż moja? Czy umiem kochać bez warunków i strachu przed jutrem?
Patrzę na zdjęcie mamy stojące na komodzie i pytam siebie: czy mogłabym jej wybaczyć? Czy ona kiedykolwiek zrozumie mój żal?
A wy? Czy potrafilibyście wybaczyć rodzicom za dzieciństwo pełne wyrzeczeń? Czy można kochać kogoś mimo bólu i niezrozumienia?