Moja teściowa karmiła moje dziecko jedzeniem ze śmietnika: postawiłam mężowi ultimatum i wyjechałam
— Nie wierzę ci, Aniu! — głos Krzysztofa drżał z niedowierzania, a ja patrzyłam na niego przez łzy, trzymając w ramionach naszego dwuletniego synka, Michała. W kuchni unosił się zapach starego chleba i czegoś kwaśnego, co przyprawiało mnie o mdłości. — Jak możesz oskarżać moją matkę o coś takiego?
Jeszcze kilka miesięcy temu nie wyobrażałam sobie, że będę musiała wybierać między mężem a bezpieczeństwem własnego dziecka. Poznaliśmy się z Krzysztofem późno, oboje po trzydziestce, oboje po przejściach. Szybko się zakochaliśmy, a jeszcze szybciej zdecydowaliśmy się na ślub. Chcieliśmy mieć rodzinę, dom, stabilizację. Wydawało się, że wszystko układa się idealnie — aż do dnia, kiedy teściowa wprowadziła się do naszego mieszkania.
Pani Jadwiga była kobietą twardą, oszczędną do przesady i przekonaną o własnej nieomylności. Po śmierci teścia została sama w dużym domu pod Warszawą, ale coraz częściej narzekała na samotność i zdrowie. Krzysztof nie miał serca zostawić jej samej, więc zaproponował, żeby zamieszkała z nami. Zgodziłam się — naiwnie wierząc, że damy radę się dogadać.
Od początku było trudno. Jadwiga krytykowała wszystko: jak gotuję, jak wychowuję Michała, jak rozmawiam z mężem. „Za moich czasów dzieci nie były takie rozpieszczone”, powtarzała z pogardą. Próbowałam tłumaczyć jej, że czasy się zmieniły, ale ona tylko przewracała oczami i robiła swoje.
Prawdziwy koszmar zaczął się kilka tygodni temu. Michał zaczął mieć bóle brzucha i biegunki. Lekarz podejrzewał wirusa lub nietolerancję pokarmową. Zaczęłam zwracać większą uwagę na to, co je. Pewnego dnia wróciłam wcześniej z pracy i zobaczyłam przez uchylone drzwi kuchni scenę, która śni mi się do dziś po nocach.
Jadwiga stała przy stole z plastikowym pojemnikiem pełnym spleśniałego chleba i resztek z obiadu. — No już, Michałku, babcia ci da chlebek — mówiła cicho, podając synkowi kawałek czegoś zielonego od pleśni. Michał nie chciał jeść, odwracał głowę, ale ona nalegała: — Nie grymasi się! Za moich czasów dzieci jadły wszystko!
Zamarłam. Przez chwilę nie mogłam się ruszyć. Potem wpadłam do kuchni jak burza.
— Co pani robi?! — krzyknęłam, wyrywając Michała z jej rąk.
Jadwiga spojrzała na mnie z pogardą:
— Nie przesadzaj! To tylko chleb! Nic mu nie będzie! Za dużo czytasz tych bzdur w internecie!
Nie mogłam uwierzyć własnym uszom. Zaczęłam przeszukiwać kuchnię i znalazłam jeszcze więcej podejrzanych rzeczy: stare jogurty po terminie, spleśniałe owoce, resztki mięsa o dziwnym zapachu. Wszystko to było przeznaczone dla mojego dziecka.
Wieczorem powiedziałam o wszystkim Krzysztofowi. Myślałam, że stanie po mojej stronie. Ale on tylko wzruszył ramionami:
— Moja mama zawsze tak robiła. Ja też jadłem takie rzeczy i żyję.
— Ale Michał jest chory! — krzyczałam przez łzy.
— Przesadzasz — powtórzył tylko i wyszedł z pokoju.
Przez kolejne dni próbowałam rozmawiać z Jadwigą. Prosiłam ją, błagałam, tłumaczyłam zagrożenia. Ona tylko śmiała mi się w twarz:
— Ty nic nie wiesz o życiu! Wszystko byście wyrzucali! Za moich czasów nic się nie marnowało!
Czułam się bezsilna i samotna. Michał coraz częściej chorował, a ja zaczęłam podejrzewać, że Jadwiga karmi go tymi resztkami za moimi plecami. Zaczęłam ukrywać jedzenie i zamykać kuchnię na klucz, ale ona zawsze znajdowała sposób.
Pewnego dnia sąsiadka powiedziała mi coś, co przelało czarę goryczy:
— Widziałam pani teściową przy śmietniku za blokiem. Wyciągała jakieś jedzenie i niosła do domu…
Zamarłam z przerażenia. Wieczorem postawiłam Krzysztofowi ultimatum:
— Albo twoja matka wyprowadza się od nas natychmiast, albo ja zabieram Michała i wyjeżdżam do moich rodziców.
Patrzył na mnie długo w milczeniu. Widziałam w jego oczach ból i wahanie.
— Nie możesz mi tego zrobić…
— To ty robisz to mnie i naszemu dziecku! — odpowiedziałam drżącym głosem.
Nie spałam całą noc. Rano spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy i pojechałam z Michałem do moich rodziców pod Łódź. Krzysztof dzwonił kilka razy, błagał o powrót, obiecywał rozmowę z matką. Ale ja już nie wierzyłam w żadne obietnice.
Minęły trzy tygodnie. Michał wyzdrowiał, zaczął znowu się śmiać i bawić jak dawniej. Ja jednak wciąż nie mogę spać spokojnie. Krzysztof odwiedził nas kilka razy, próbował przekonać mnie do powrotu. Mówił, że Jadwiga obiecała poprawę — ale ja już nie wierzę w jej słowa.
Czasem zastanawiam się: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy powinnam była bardziej walczyć o naszą rodzinę? A może bezpieczeństwo dziecka zawsze musi być ważniejsze niż lojalność wobec męża? Czy można odbudować zaufanie po czymś takim? Może ktoś z was zna odpowiedź…