„Nie dasz rady, synu” – Jak matczyne obawy zamieniły się w walkę o własne życie
– Michał, Bartek, obiad już gotowy! – krzyknęłam z kuchni, starając się, by mój głos nie drżał. W powietrzu unosił się zapach pieczonego kurczaka i świeżego koperku, ale w moim sercu czułam tylko ciężar. Ostatnio coraz częściej łapałam się na tym, że gotuję dla nich tak, jakby to miało zatrzymać czas. Jakby każda łyżka zupy mogła sprawić, że zostaną jeszcze chwilę dłużej.
Bartek wszedł pierwszy, rzucając plecak pod stół. Michał szedł za nim, z telefonem przyklejonym do ucha. – Mamo, musimy pogadać – powiedział nagle Bartek, patrząc mi prosto w oczy. Michał skinął głową, odkładając telefon. – Chcemy się wyprowadzić.
Zamarłam. Przez chwilę miałam wrażenie, że ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg. – Wyprowadzić? – powtórzyłam głucho. – Przecież dopiero co skończyliście liceum! Nie macie pracy, pieniędzy…
– Mamo, damy sobie radę – Michał próbował mówić spokojnie, ale widziałam w jego oczach niepewność. – Chcemy spróbować dorosłego życia. Wynajmiemy pokój u znajomego Tomka. Bartek już znalazł pracę w magazynie, ja będę dorabiał na zmywaku.
Poczułam narastającą złość i strach. – To nie jest takie proste! Życie was przeczołga! Myślicie, że wystarczy chcieć? A jak nie dacie rady? Jak zabraknie wam na czynsz? Co wtedy?
Bartek spojrzał na mnie z uporem. – Wtedy wrócimy. Ale musimy spróbować.
Przez kolejne dni próbowałam ich przekonać, żeby zostali. Przynosiłam ulubione naleśniki Bartka do pokoju, kupowałam Michałowi nową koszulę na rozmowę o pracę. Ale oni byli nieugięci. W końcu spakowali swoje rzeczy do dwóch walizek i wyszli z domu. Stałam w oknie i patrzyłam na nich przez łzy.
Pierwsze tygodnie były dla mnie koszmarem. Każdy dźwięk telefonu sprawiał, że serce podskakiwało mi do gardła. Bałam się, że zadzwonią z prośbą o pomoc albo – co gorsza – nie zadzwonią wcale. Wieczorami siadałam przy pustym stole i słuchałam ciszy.
Pewnego dnia zadzwoniła sąsiadka, pani Zofia. – Pani Aniu, widziałam Bartka na przystanku. Wyglądał na zmęczonego…
Nie wytrzymałam. Pojechałam pod adres Tomka. Zastałam ich w małym pokoiku z łóżkiem piętrowym i stertą brudnych naczyń w zlewie.
– Co wy tu robicie? Przecież to nie są warunki do życia! – wybuchłam.
Michał spojrzał na mnie z wyrzutem. – Mamo, daj nam szansę. Nie musisz nas ratować za każdym razem.
Wróciłam do domu roztrzęsiona. Przez kolejne dni nie mogłam spać. W pracy popełniałam błędy, szefowa zaczęła patrzeć na mnie krzywo. W końcu usiadłam wieczorem przy stole i napisałam do synów wiadomość: „Jeśli będziecie czegoś potrzebować, zawsze możecie wrócić”.
Odpowiedzieli dopiero po dwóch dniach: „Dzięki mamo, ale dajemy radę”.
Minęły miesiące. Bartek wracał czasem po nocnej zmianie tak zmęczony, że zasypiał przy stole u Tomka. Michał miał problemy z szefem w restauracji i kilka razy chciał rzucić pracę. Raz nawet zadzwonił do mnie w środku nocy:
– Mamo… czy mogę przyjechać na obiad w niedzielę?
Serce mi się ścisnęło ze szczęścia.
W każdą niedzielę znów gotowałam rosół i piekłam ciasto drożdżowe. Synowie przychodzili zmęczeni, ale dumni z siebie. Opowiadali o pracy, o kłótniach z Tomkiem o rachunki za prąd, o tym jak Bartek pierwszy raz sam zrobił pranie i zafarbował wszystkie skarpetki na różowo.
Z czasem zaczęli radzić sobie coraz lepiej. Michał dostał awans na kelnera, Bartek zaczął kurs operatora wózka widłowego. Ja powoli uczyłam się żyć sama ze sobą – odkrywałam ciszę w domu na nowo, zaczęłam chodzić na jogę i spotykać się z koleżankami.
Któregoś dnia zadzwoniła do mnie mama:
– Aniu, pamiętasz jak ty wyprowadziłaś się do Warszawy? Też się bałam… Ale musiałaś dorosnąć.
Zrozumiałam wtedy, że moje lęki były tylko moimi lękami – synowie mieli prawo popełniać błędy i uczyć się życia po swojemu.
Dziś patrzę na nich z dumą i wzruszeniem. Czasem jeszcze łapię się na tym, że chciałabym ich przed wszystkim ochronić… Ale wiem już, że nie mogę żyć ich życiem.
Czy każda matka musi przejść przez ten ból odpuszczania? Czy potrafimy zaufać naszym dzieciom na tyle, by pozwolić im upaść i podnieść się samodzielnie?