Nie wybrali mnie: Jak rodzina Bartka rozbiła naszą miłość
— Nie rozumiesz, Marto. Oni nigdy cię nie zaakceptują — głos Bartka drżał, a ja czułam, jak moje serce rozpada się na kawałki. Stałam w jego pokoju, wśród plakatów starych polskich zespołów, które tak bardzo kochał, i patrzyłam na niego z niedowierzaniem.
— Ale dlaczego? Co takiego zrobiłam? — spytałam, choć znałam odpowiedź. Od pierwszego dnia, kiedy Bartek przedstawił mnie swoim rodzicom, czułam chłód. Pani Kowalczyk zmierzyła mnie wzrokiem od stóp do głów, jakby oceniała, czy nadaję się na partnerkę dla jej jedynego syna. Pan Kowalczyk nawet nie podał mi ręki.
Bartek milczał. Widziałam w jego oczach walkę — między lojalnością wobec rodziny a uczuciem do mnie. Wiedziałam, że to nie jest łatwe. Sama pochodzę z małego miasteczka pod Radomiem, gdzie wszyscy się znają i plotkują o każdym nowym związku. Ale Bartek był z Warszawy, z rodziny lekarzy. Jego rodzice mieli wobec niego wielkie plany: medycyna, własny gabinet, żona z „dobrego domu”.
— Twoja mama powiedziała mi dziś rano, że powinnam wrócić do siebie — wyszeptałam. — Że nie pasuję do waszego świata.
Bartek spuścił głowę. — Przepraszam cię za nich. Ale… oni się nie zmienią.
Przypomniałam sobie tamto pierwsze spotkanie. Siedzieliśmy przy stole w ich przestronnym mieszkaniu na Mokotowie. Pani Kowalczyk pytała o moich rodziców, czym się zajmują, gdzie studiowałam. Gdy powiedziałam, że jestem na ASP i marzę o własnej galerii sztuki, skrzywiła się lekko.
— Sztuka to piękne hobby — rzuciła z uśmiechem, który nie sięgał oczu. — Ale czy to zapewni ci stabilność?
Wtedy jeszcze wierzyłam, że przekonam ich do siebie. Przynosiłam domowe ciasta, pomagałam w ogrodzie, rozmawiałam z panem Kowalczykiem o książkach. Ale zawsze czułam się jak intruz.
Bartek próbował mnie pocieszać. — Daj im czas. Oni są… inni. Wychowani w innych realiach.
Ale czas mijał, a sytuacja się pogarszała. Kiedy Bartek zaprosił mnie na rodzinne święta, pani Kowalczyk zadbała o to, żebym poczuła się obco. Przy stole opowiadała anegdoty o „dziewczynach z prowincji”, które próbują się wybić w Warszawie. Pan Kowalczyk pytał Bartka przy wszystkich: — Synu, a co będzie dalej? Myślisz poważnie o tej relacji?
Po powrocie do domu płakałam całą noc. Bartek tulił mnie i powtarzał: — Kocham cię. To najważniejsze.
Ale czy to wystarczy?
Z czasem zaczęliśmy się kłócić. Bartek coraz częściej wracał późno z pracy, unikał rozmów o przyszłości. Pewnego wieczoru usłyszałam jego rozmowę z matką przez telefon:
— Mamo, proszę cię… Nie chcę wybierać między wami a Martą…
Zamarłam w progu kuchni. Wiedziałam już wtedy, że przegrywam tę walkę.
Pewnego dnia Bartek zaproponował wspólny wyjazd na weekend do Kazimierza Dolnego. Myślałam, że to będzie nasza szansa na odbudowanie relacji. Siedzieliśmy nad Wisłą, patrząc na zachód słońca.
— Może powinniśmy zrobić sobie przerwę — powiedział nagle.
— Przerwę? — powtórzyłam głucho.
— Nie chcę cię ranić… Ale nie mogę już dłużej walczyć z moją rodziną. Oni nigdy cię nie zaakceptują.
Wróciłam do Warszawy sama. Przez kilka tygodni nie wychodziłam z domu. Moja przyjaciółka Ania próbowała mnie pocieszać:
— Marta, to nie twoja wina. On jest słaby. Gdyby naprawdę cię kochał, postawiłby się rodzicom.
Ale ja czułam tylko pustkę i żal. Zaczęłam wątpić w siebie: czy naprawdę jestem gorsza? Czy moje marzenia są mniej ważne niż ich oczekiwania?
Po kilku miesiącach spotkałam Bartka przypadkiem na ulicy Puławskiej. Był z nową dziewczyną — wysoką blondynką w eleganckim płaszczu.
— Cześć, Marto — powiedział cicho.
— Cześć — odpowiedziałam i uśmiechnęłam się smutno.
Minęliśmy się bez słowa.
Dziś wiem jedno: nie można budować szczęścia na cudzych oczekiwaniach. Próbowałam być kimś innym, żeby zasłużyć na miłość Bartka i jego rodziny. Straciłam siebie na chwilę… ale odzyskałam wolność.
Czy naprawdę warto poświęcać siebie dla kogoś, kto nigdy nie stanie po naszej stronie? A może czasem lepiej odejść i zacząć od nowa — nawet jeśli boli?