Nieoczekiwani współlokatorzy i ogródkowe szczęście – jak przypadek wywrócił moje życie do góry nogami
— Mamo, proszę cię, to tylko na chwilę — głos mojej córki, Agaty, drżał przez telefon. — Ona nie ma dokąd pójść. Ma dwójkę dzieci.
Stałam w kuchni, patrząc na puste krzesło po Januszu. Od jego śmierci minęły trzy miesiące, a ja wciąż nie potrafiłam usiąść przy stole bez łez. Mój świat rozpadł się na kawałki, a każdy dzień był walką o przetrwanie.
— Agata, ja… nie wiem, czy dam radę. — Głos mi się łamał. — Ja ledwo sobie radzę sama ze sobą.
— Mamo, proszę. Ona naprawdę nie ma nikogo. To tylko na kilka tygodni.
Zgodziłam się. Nie wiem, czy z litości, czy z poczucia obowiązku wobec córki. Następnego dnia w moim mieszkaniu pojawiła się Iwona z dwójką dzieci — siedmioletnią Zosią i czteroletnim Kubą. Ich rzeczy zajęły połowę mojego salonu, a dziecięce głosy odbijały się echem od ścian, które przez ostatnie miesiące znały tylko ciszę.
Pierwsze dni były koszmarem. Iwona była wycofana, spięta, a dzieci rozrabiały, jakby chciały nadrobić wszystkie miesiące spędzone w strachu. Zosia płakała nocami, Kuba budził się z krzykiem. Ja nie spałam prawie wcale. W kuchni mijaliśmy się bez słowa.
Pewnego wieczoru, gdy próbowałam zasnąć, usłyszałam cichy płacz z pokoju obok. Wstałam i zobaczyłam Iwonę skuloną na łóżku.
— Przepraszam… — wyszeptała, gdy mnie zobaczyła. — Nie chciałam być ciężarem.
Usiadłam obok niej. Po raz pierwszy od śmierci Janusza poczułam coś innego niż pustkę — współczucie.
— Wiem, jak to jest stracić wszystko — powiedziałam cicho. — Ale czasem trzeba pozwolić sobie pomóc.
Od tej rozmowy coś się zmieniło. Zaczęłyśmy rozmawiać — najpierw o dzieciach, potem o życiu. Iwona opowiedziała mi o swoim mężu, który zostawił ją dla innej kobiety i zostawił z długami. O tym, jak musiała uciekać z wynajmowanego mieszkania w środku nocy, bo groziła im eksmisja.
Dzieci powoli przyzwyczajały się do nowego miejsca. Zosia zaczęła pomagać mi w kuchni, Kuba biegał po ogrodzie za kotem sąsiadki. Ja zaczęłam wychodzić z domu częściej niż do sklepu czy na cmentarz.
Któregoś dnia Zosia zapytała:
— Ciociu Marysiu, a dlaczego pani ogródek jest taki smutny?
Spojrzałam przez okno na zaniedbane grządki i zarośnięte rabaty. Ogród był kiedyś moją dumą i radością Janusza. Po jego śmierci nie miałam siły nawet tam wejść.
— Bo nikt się nim nie zajmuje — odpowiedziałam szczerze.
— To może razem posadzimy kwiatki? — zaproponowała Zosia z dziecięcą prostotą.
Nie wiem, co mnie podkusiło, ale następnego dnia poszłyśmy do sklepu ogrodniczego. Kupiłyśmy nasiona bratków i kilka sadzonek pomidorów. Kuba biegał z konewką większą od siebie, a Iwona pomagała mi przekopać ziemię.
Praca w ogrodzie stała się naszym codziennym rytuałem. Z każdym dniem ogródjał coraz bardziej — pojawiły się pierwsze zielone listki, potem kwiaty i owoce. Ja też zaczęłam się zmieniać. Coraz częściej łapałam się na tym, że śmieję się z dzieciakami albo rozmawiam z Iwoną do późna w nocy.
Nie obyło się bez konfliktów. Pewnego wieczoru wróciłam do domu i zobaczyłam rozbite naczynia w kuchni.
— Kuba znowu rozlał mleko! — krzyczała Iwona, a chłopiec płakał skulony pod stołem.
— Przestań na niego krzyczeć! — wybuchłam nagle. — On jest tylko dzieckiem!
Iwona spojrzała na mnie ze łzami w oczach.
— Przepraszam… Ja już nie daję rady…
Usiadłyśmy razem przy stole. Po raz pierwszy powiedziała mi o swoim lęku przed przyszłością, o tym, jak bardzo boi się zostać sama z dziećmi bez dachu nad głową.
— Wiesz… — zaczęłam niepewnie — może powinnaś zostać tu dłużej? Nie musisz się spieszyć z wyprowadzką.
Iwona spojrzała na mnie z wdzięcznością i ulgą.
Z czasem nasza codzienność zaczęła przypominać normalność. Chodziliśmy razem na zakupy, gotowaliśmy obiady, świętowaliśmy urodziny dzieci. Agata przychodziła częściej i pomagała nam w ogrodzie. Nawet sąsiedzi zaczęli zaglądać częściej — raz przynieśli ciasto, innym razem sadzonki malin.
Któregoś dnia przyszedł list polecony — okazało się, że odziedziczyłam po ciotce działkę za miastem. Zamiast sprzedać ją od razu, postanowiłam pojechać tam z Iwoną i dziećmi.
Działka była zaniedbana, ale miała potencjał. Zaczęłyśmy ją wspólnie porządkować — dzieci budowały szałas z gałęzi, my sadziłyśmy warzywa i kwiaty. Praca fizyczna dawała mi poczucie sensu i sprawczości, którego tak bardzo mi brakowało po śmierci Janusza.
Wkrótce ogród stał się naszym azylem — miejscem rozmów, śmiechu i wspólnego milczenia. Z Iwoną zaczęłyśmy dzielić się coraz bardziej osobistymi historiami. Pewnego wieczoru usiadłyśmy razem na ławce pod jabłonią.
— Marysiu… Gdyby nie ty… nie wiem, co by było ze mną i dziećmi — powiedziała cicho Iwona.
— To ty mnie uratowałaś — odpowiedziałam szczerze. — Dzięki wam znów poczułam, że żyję.
Czasem myślę o tym wszystkim, co mnie spotkało: o stracie Janusza, o samotności i bólu… ale też o tym niespodziewanym szczęściu, które przyszło do mnie pod postacią obcej kobiety i jej dzieci.
Czy to przypadek rządzi naszym życiem? A może czasem wystarczy otworzyć drzwi komuś obcemu… żeby odnaleźć siebie na nowo?