O czwartej rano na Świętokrzyskiej: Historia jednej warszawskiej śmieciarki

— Lucyna, szybciej! — wrzasnął Marian, mój brygadzista, kiedy zgarniam kolejną kupkę śmieci spod przystanku na Świętokrzyskiej. Jest czwarta rano, miasto jeszcze śpi, a ja już od godziny walczę z wiatrem, który uparcie rozrzuca papiery i plastikowe kubki. Palce mam sztywne od zimna, a w głowie dudni mi echo wczorajszej kłótni z mamą.

— Po co ci to? — zapytała z wyrzutem, kiedy wróciłam do domu w pomarańczowej kamizelce. — Tyle lat się uczyłaś, a teraz zamiatasz ulice? Co powie ciotka Halina?

Nie odpowiedziałam. Nie miałam siły tłumaczyć jej po raz setny, że nie znalazłam innej pracy po zamknięciu sklepu spożywczego, w którym byłam kasjerką przez siedem lat. Że rachunki same się nie zapłacą, a ZUS nie poczeka na lepsze czasy. Że praca to praca.

Marian podchodzi bliżej i patrzy na mnie spod krzaczastych brwi.

— Lucyna, nie zamyślaj się. Tu trzeba być szybkim. — Jego głos jest szorstki, ale wiem, że w głębi duszy jest dobrym człowiekiem. To on mnie tu przyjął, kiedy wszyscy inni patrzyli na mnie jak na dziwadło.

Przechodnie zaczynają się pojawiać dopiero po piątej. Niektórzy patrzą na mnie z politowaniem, inni z pogardą. Czasem ktoś rzuci „dzień dobry”, ale częściej słyszę: „Patrz, jaka młoda, a już się stoczyła”. Najbardziej boli mnie to od młodych kobiet — takich jak ja, tylko w eleganckich płaszczach i z kubkiem kawy z sieciówki.

Kiedyś próbowałam się uśmiechać do ludzi. Teraz już nie mam na to siły. Zamiatam chodnik i myślę o synu — Kacprze. Ma trzynaście lat i coraz częściej widzę w jego oczach wstyd. Ostatnio usłyszałam przez drzwi jego pokoju rozmowę z kolegą:

— Twoja mama naprawdę jest śmieciarką?
— No… tak. Ale to tylko tymczasowo.

Tymczasowo. Powtarzam to sobie codziennie, choć wiem, że nie mam żadnych widoków na zmianę. Próbowałam — wysyłałam CV do biur, sklepów, nawet do magazynu pod Warszawą. Nikt nie odpisał.

W domu atmosfera jest gęsta jak zimowy smog nad Wisłą. Mama milczy przy obiedzie, a Kacper je w swoim pokoju. Ojciec nie żyje od pięciu lat — był kierowcą autobusu i zawsze powtarzał: „Każda praca jest ważna”. Tylko on by mnie zrozumiał.

Czasem spotykam na trasie innych śmieciarzy — Staszek zawsze opowiada dowcipy, żeby rozładować napięcie:

— Wiesz, Lucyna, jak nas zabraknie, to Warszawa utonie w śmieciach szybciej niż Wisła wyleje!

Śmieję się razem z nim, choć łzy cisną mi się do oczu. Bo wiem, że ma rację — bez nas to miasto by się udusiło.

Najgorzej jest w weekendy po imprezach. Wtedy zbieram butelki po piwie i niedopałki spod klubów. Raz znalazłam portfel — oddałam go na policję. Właściciel nawet nie podziękował.

Czasem myślę o tym, jak wyglądałoby moje życie, gdybym nie musiała codziennie walczyć o szacunek — swój i innych. Może byłabym szczęśliwsza? Może Kacper byłby ze mnie dumny?

Wieczorem siadam przy kuchennym stole i patrzę na swoje spracowane dłonie. Mama wchodzi do kuchni i przez chwilę patrzy na mnie bez słowa.

— Lucyna… Może spróbujesz jeszcze raz znaleźć coś innego? — mówi cicho.

— Mamo, próbowałam. Ale nikt nie chce zatrudnić samotnej matki po czterdziestce bez wykształcenia.

— Ale przecież jesteś mądra… — Jej głos łamie się ze wzruszenia.

— Mamo, jestem śmieciarką. I wiesz co? Przynajmniej wiem, że robię coś pożytecznego.

Milknie. W jej oczach widzę łzy — pierwszy raz od lat.

Kacper wychodzi ze swojego pokoju i siada naprzeciwko mnie.

— Mamo… Przepraszam za to, co mówiłem kolegom. Wiem, że ciężko pracujesz.

Patrzę na niego i czuję ciepło rozlewające się po sercu.

— Synku… Chciałabym być dla ciebie kimś lepszym.

— Jesteś najlepsza — mówi cicho i ściska moją dłoń.

W tej chwili wiem, że mimo wszystko warto było przetrwać każdy upokarzający komentarz i każdą zimną noc na ulicy.

Czy naprawdę musimy się wstydzić pracy tylko dlatego, że ktoś uzna ją za gorszą? Czy nie powinniśmy być dumni z tego, że robimy coś ważnego dla innych? Może czas przestać przepraszać za to, kim jesteśmy?