Pod Powierzchnią: Historia Anny i Cieni Małżeństwa

– Znowu to zrobiłaś, Anka! Ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie zostawiała filiżanek na brzegu stołu?!

Jego głos przeszył ciszę poranka jak nóż. Otworzyłam oczy, czując znajome ukłucie w żołądku. W powietrzu unosił się zapach kawy i świeżo rozbitej porcelany. Z kuchni dobiegały odgłosy szurania krzesła i ciężkich kroków. Przez chwilę miałam ochotę po prostu się nie ruszać, udawać, że mnie tu nie ma. Ale wiedziałam, że to niemożliwe.

– Przepraszam, zapomniałam – wymamrotałam, wchodząc do kuchni.

Marek stał przy zlewie, zgarbiony, z zaciśniętymi pięściami. Jego twarz była czerwona, a oczy błyszczały gniewem. – Zawsze zapominasz. Wszystko muszę robić sam. Gdyby nie ja, ten dom dawno by się rozpadł!

Zebrałam kawałki filiżanki, starając się nie patrzeć mu w oczy. Każdy ruch był ostrożny, jakby najmniejsze potknięcie mogło wywołać kolejną burzę. W głowie dudniły mi jego słowa z poprzednich dni: „Nie nadajesz się do niczego”, „Jesteś taka niezdarna”, „Co ludzie powiedzą?”.

Czasem zastanawiałam się, kiedy to się zaczęło. Czy już wtedy, gdy wracaliśmy z kościoła po ślubie i Marek rzucił mi pierwszą uwagę o mojej sukience? Czy może wtedy, gdy urodził się Bartek i wszystko zaczęło kręcić się wokół obowiązków, rachunków i niekończących się pretensji?

Bartek miał teraz dwanaście lat. Siedział w swoim pokoju, udając, że gra na komputerze, ale wiedziałam, że słyszy każde nasze słowo. Ostatnio coraz częściej widziałam w jego oczach lęk – taki sam lęk, jaki czułam ja.

– Idę do pracy – rzucił Marek, chwytając kurtkę. – Nie czekaj z obiadem.

Drzwi trzasnęły za nim z hukiem. Usiadłam przy stole i pozwoliłam sobie na kilka łez. Potem szybko je otarłam – Bartek nie powinien widzieć mnie słabej.

Po południu zadzwoniła mama. – Aniu, wszystko w porządku? – zapytała z troską.

– Tak, mamo. Wszystko dobrze – skłamałam odruchowo.

Mama nigdy nie lubiła Marka. „On cię stłamsi” – powtarzała przed ślubem. Ale ja byłam zakochana i wierzyłam, że miłość wszystko przezwycięży. Teraz wstydziłam się przyznać jej rację.

Wieczorem Marek wrócił późno. Pachniał papierosami i tanim piwem. Bartek już spał.

– Co na kolację? – zapytał bez cienia czułości.

– Zrobiłam zupę pomidorową.

– Znowu? Nie możesz raz zrobić czegoś normalnego?

Zacisnęłam zęby. Chciałam krzyknąć, że gotuję codziennie po pracy, że sprzątam, zajmuję się Bartkiem i domem, a on tylko narzeka. Ale słowa ugrzęzły mi w gardle.

Nocą długo nie mogłam zasnąć. Wpatrywałam się w sufit i myślałam o tym, jak wyglądałoby moje życie bez Marka. Czy byłabym szczęśliwsza? Czy Bartek byłby spokojniejszy?

Następnego dnia po pracy poszłam do sklepu spożywczego na rogu. Pani Zosia spojrzała na mnie uważnie.

– Wszystko dobrze, Aniu? Wyglądasz na zmęczoną.

Uśmiechnęłam się blado. – Trochę dużo pracy ostatnio.

– Jakbyś czegoś potrzebowała… – zaczęła nieśmiało.

Poczułam ciepło w sercu. Może nie jestem całkiem sama?

Wieczorem Bartek przyszedł do mnie z zeszytem.

– Mamo… czy tata cię kocha?

Zamarłam. Spojrzałam mu w oczy i zobaczyłam w nich łzy.

– Oczywiście… – zaczęłam, ale głos mi się załamał.

Bartek wtulił się we mnie mocno. – Nie chcę, żebyś była smutna.

Objęłam go i poczułam, jak pęka we mnie jakaś tama. Po raz pierwszy od dawna pozwoliłam sobie płakać przy nim.

Kolejne dni mijały podobnie – praca, dom, wieczne pretensje Marka. Czasem myślałam o rozwodzie, ale bałam się samotności i tego, co powiedzą ludzie w naszej małej miejscowości pod Radomiem.

Pewnego dnia Marek wrócił wcześniej niż zwykle. Był wyraźnie zdenerwowany.

– Co to za plotki słyszę w sklepie? Że narzekasz na mnie przed ludźmi?

Zbladłam. – Ja… tylko rozmawiałam z panią Zosią…

– Masz siedzieć cicho! Nie będziesz mnie kompromitować!

Wtedy coś we mnie pękło.

– Dość! – krzyknęłam nagle. – Mam prawo rozmawiać z kim chcę! Mam prawo być szczęśliwa!

Marek spojrzał na mnie z niedowierzaniem. Przez chwilę wydawało mi się, że podniesie rękę… ale tylko zacisnął pięści i wyszedł trzaskając drzwiami.

Tej nocy długo rozmawiałam z Bartkiem.

– Mamo… boję się taty – wyszeptał cicho.

Pogładziłam go po głowie. – Już nigdy nie pozwolę cię skrzywdzić.

Następnego dnia zadzwoniłam do mamy i powiedziałam jej wszystko. Płakała razem ze mną przez telefon.

– Przyjedź do nas na jakiś czas – poprosiła cicho.

Spakowałam siebie i Bartka jeszcze tego samego wieczoru. Marek próbował nas zatrzymać, krzyczał i groził, ale byłam już zdecydowana.

Pierwsze tygodnie u rodziców były trudne. Czułam się winna i zagubiona. Bartek miał koszmary i budził się z płaczem. Ale powoli zaczynaliśmy oddychać pełną piersią.

Po kilku miesiącach znalazłam pracę w pobliskiej szkole jako woźna. Nie była to praca marzeń, ale dawała mi niezależność. Bartek zaprzyjaźnił się z nowymi kolegami i coraz częściej się uśmiechał.

Marek dzwonił czasem wieczorami, błagał o powrót albo groził sądem o opiekę nad Bartkiem. Ale ja już wiedziałam, że nie wrócę do tamtego życia.

Czasem patrzę w lustro i widzę kobietę zmęczoną, ale silniejszą niż kiedykolwiek wcześniej. Często pytam siebie: ile kobiet wokół nas żyje w cieniu cudzych oczekiwań? Ile jeszcze musi upaść filiżanek, zanim znajdziemy w sobie odwagę?

Czy naprawdę musimy czekać na znak z zewnątrz… czy wystarczy uwierzyć w siebie?