Przepraszam, że żyję – czyli jak jedno słowo może zmienić wszystko w autobusie 179
— Przepraszam! — wykrztusiłem, czując jak moje kolano niemal wbija się w czyjąś torbę. Autobus 179 szarpał się przez Aleje Jerozolimskie, a ja, jak zwykle spóźniony, próbowałem znaleźć choćby kawałek wolnej przestrzeni. Nagle poczułem pod stopą coś miękkiego i usłyszałem syk bólu.
— No chyba sobie żartujesz! — syknęła kobieta przede mną, odwracając się gwałtownie. Miała może trzydzieści lat, rude włosy spięte w niedbały kok i spojrzenie, które mogłoby zamrozić Wisłę.
— Przepraszam, naprawdę nie chciałem… — zacząłem, ale ona już patrzyła na mnie z pogardą.
— Może by pan patrzył, gdzie pan łazi? — rzuciła głośno. Ludzie wokół nas zamarli. Nawet starsza pani z siatką przestała mamrotać pod nosem.
Poczułem, jak robi mi się gorąco na twarzy. Wszyscy patrzyli tylko na mnie i na nią. W głowie miałem mętlik: przecież to tylko przypadek! Ale jej wzrok mówił jasno: jestem winny wszystkiego złego tego poranka.
— Przepraszam… — powtórzyłem ciszej, ale ona już odwróciła się z ostentacyjnym prychnięciem.
Autobus ruszył dalej, a ja zostałem z uczuciem upokorzenia. Próbowałem wmieszać się w tłum, ale czułem na sobie spojrzenia. Wtedy usłyszałem za sobą cichy głos:
— Nie przejmuj się, ona zawsze taka jest. — To był chłopak w bluzie Legii, może licealista. Uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo.
— Dzięki… — mruknąłem, ale nie poczułem ulgi. Zamiast tego przypomniało mi się, jak wczoraj pokłóciłem się z żoną o to, że znów wrócę późno z pracy. „Zawsze jesteś nieobecny! Nawet dzieci cię nie poznają!” — krzyczała Magda. A ja nie umiałem jej odpowiedzieć nic sensownego.
Wysiadłem na Ochocie z uczuciem, że jestem nikim. Zwykłe przeprosiny zamieniły się w publiczne upokorzenie. Przez cały dzień nie mogłem wyrzucić tej sceny z głowy. W pracy szef rzucał mi krótkie polecenia bez cienia sympatii. Koledzy rozmawiali o meczu, a ja czułem się jak duch.
Po południu zadzwoniła mama:
— Michałku, wszystko w porządku? — zapytała swoim ciepłym głosem.
— Tak, mamo… — skłamałem. Nie chciałem jej martwić. Ale przecież wiedziała, że coś jest nie tak.
— Może byś przyjechał na obiad w niedzielę? Dawno cię nie było…
Obiecałem, choć wiedziałem, że Magda pewnie znów będzie miała pretensje.
Wieczorem wróciłem do domu. Dzieci bawiły się w salonie, a Magda siedziała przy stole z kubkiem herbaty.
— I jak dzień? — zapytała chłodno.
— Było… różnie — odpowiedziałem wymijająco.
— Znowu coś się stało? — spojrzała na mnie uważnie.
Chciałem jej opowiedzieć o tym poranku w autobusie, o tym jak bardzo poczułem się niewidzialny i winny jednocześnie. Ale słowa ugrzęzły mi w gardle.
— Nic ważnego — powiedziałem tylko i poszedłem do dzieci.
W nocy długo nie mogłem zasnąć. Myślałem o tej kobiecie z autobusu. Czy naprawdę była aż tak zła? A może to ja jestem zbyt miękki? Może powinienem był odpowiedzieć ostrzej? „Każdy czasem popełnia błąd!” — chciałem krzyknąć. Ale przecież nikt by mnie nie posłuchał.
Następnego dnia znów jechałem tym samym autobusem. I znów tłum ludzi, zmęczone twarze, nerwowe spojrzenia. Zobaczyłem ją – stała kilka metrów ode mnie. Nasze oczy spotkały się na chwilę. Odwróciła wzrok.
Zastanawiam się czasem: dlaczego tak łatwo ranimy innych? Dlaczego jedno przepraszam potrafi wywołać burzę? Czy naprawdę jesteśmy aż tak samotni w tym tłumie?
Może ktoś z was też kiedyś poczuł się niewidzialny – albo przeciwnie: wystawiony na widok publiczny przez drobiazg? Co wtedy zrobiliście?