Smycz nieporozumień: Smuga Niezgody w rodzinie Kowalskich
— Krzysiek, wstawaj i wyprowadź Bruna, ja nie jestem robotem! — głos ojca przeszył ciszę kuchni jak nóż. Andrzej Kowalski uderzył dłonią w stół, aż zadzwoniły kubki z niedopitą kawą. Przypalone tosty dymiły się na talerzu, a w powietrzu mieszały się zapachy kawy i lekkiego psiego oddechu. Za oknem marcowe słońce zalewało blokowisko, dzieci już biegały po placu zabaw, a ja, Krzysiek, miałem ochotę zniknąć pod kołdrą i udawać, że mnie nie ma.
Brun, nasz kudłaty kundel, patrzył na mnie z wyrzutem. Wiedział, że to jego czas na spacer. Ale ja miałem dość. Dość bycia tym, który zawsze ustępuje, który zawsze słyszy: „Zrób to”, „Pomóż tamto”, „Nie marudź”.
— Może sam go wyprowadź? — mruknąłem, nie patrząc ojcu w oczy.
— Co powiedziałeś? — Andrzej podniósł głos. — Ja od rana na nogach, twoja matka w pracy, a ty tylko telefon i komputer! W tym domu nikt nie szanuje mojej pracy!
Mama wyszła wcześniej do szpitala — jest pielęgniarką na oddziale covidowym. Ojciec od kilku miesięcy pracuje zdalnie jako księgowy i coraz częściej wybucha bez powodu. Ja mam 17 lat i czuję się jak intruz we własnym domu.
Brun zaczął szczekać, domagając się wyjścia. Ojciec spojrzał na mnie z takim rozczarowaniem, że aż zabolało. Wstałem gwałtownie, krzesło zaskrzypiało.
— Dobra! Idę! — rzuciłem przez zaciśnięte zęby.
Na klatce schodowej czułem jeszcze echo kłótni. Brun ciągnął mnie na smyczy, jakby chciał uciec od tego wszystkiego razem ze mną. Przeszliśmy przez podwórko, minęliśmy sąsiadkę panią Zofię, która zawsze pytała: „Jak tam w szkole?” — jakby to było najważniejsze na świecie.
Wróciłem po pół godzinie. W domu panowała cisza. Ojciec siedział przy komputerze, stukając nerwowo w klawiaturę. Nie spojrzał na mnie nawet wtedy, gdy nalałem sobie mleka i usiadłem przy stole. Czułem się niewidzialny.
Wieczorem mama wróciła zmęczona i blada. Ledwo zdążyła się przebrać, już ojciec zaczął narzekać:
— Znowu wszystko na mojej głowie! Krzysiek nawet nie chce pomóc!
— Andrzej, daj mu spokój — westchnęła mama. — Ma swoje sprawy, szkołę…
— Szkołę? On tylko siedzi w telefonie! — wybuchnął ojciec.
Nie wytrzymałem:
— Może gdybyś nie krzyczał o wszystko, byłoby inaczej!
Zapadła cisza. Mama spojrzała na mnie z troską, ojciec z gniewem. Brun schował się pod stołem.
Następne dni były coraz gorsze. Każda drobnostka stawała się powodem do kłótni: niepozmywane naczynia, rozrzucone buty, niewyniesione śmieci. Ojciec coraz częściej zamykał się w swoim pokoju, mama płakała po nocach. Ja przestałem odzywać się do kogokolwiek poza Brunem.
Pewnego wieczoru usłyszałem przez drzwi rozmowę rodziców:
— Andrzej, nie poznaję cię…
— Jestem zmęczony… Wszystko się wali…
— Krzysiek też cierpi…
— On mnie nienawidzi…
Poczułem gulę w gardle. Chciałem wejść i powiedzieć: „Nie nienawidzę cię”, ale nie potrafiłem.
W szkole też nie było lepiej. Nauczyciele wymagali coraz więcej, a ja nie miałem siły nawet otworzyć podręcznika. Przyjaciele pytali: „Co się dzieje?”, ale nie umiałem odpowiedzieć.
W końcu przyszedł dzień, kiedy Brun uciekł podczas spaceru. Puściłem smycz na chwilę, bo zadzwonił telefon — tata pytał, czy kupię chleb wracając do domu. Brun pobiegł za gołębiami i zniknął za rogiem bloku.
Szukałem go godzinami. Płakałem pierwszy raz od lat. Wróciłem do domu bez psa i bez nadziei.
Ojciec zobaczył moją minę i bez słowa wyszedł z mieszkania. Mama przytuliła mnie mocno:
— To tylko pies… znajdziemy go…
Ale wiedziałem, że chodzi o coś więcej niż psa.
Następnego dnia cała rodzina szukała Bruna po okolicy. Rozwieszaliśmy ogłoszenia, pytaliśmy sąsiadów. Po raz pierwszy od miesięcy byliśmy razem — milczący, zmęczeni, ale razem.
Po trzech dniach zadzwoniła pani Zofia:
— Krzysiu! Twój pies jest u mnie! Przyszedł sam pod drzwi!
Pobiegliśmy całą trójką do sąsiadki. Brun rzucił mi się na szyję, merdając ogonem jak szalony. Ojciec pierwszy raz od dawna się uśmiechnął.
Wieczorem usiedliśmy razem przy stole. Ojciec spojrzał na mnie i powiedział cicho:
— Przepraszam… Za wszystko.
Mama ścisnęła moją dłoń pod stołem.
Nie odpowiedziałem od razu. W głowie miałem tysiące słów i żadnego odwagi je wypowiedzieć.
Dopiero później, leżąc w łóżku z Brunem u boku, pomyślałem: czy naprawdę wystarczy jedna zgubiona smycz i kilka dni strachu, żeby zobaczyć siebie nawzajem na nowo? Czy potrafimy jeszcze być rodziną?
Czasem zastanawiam się: ile takich smyczy nieporozumień trzyma nas na dystans każdego dnia? I czy mamy odwagę je puścić?