Synowa szepnęła: „Niech pani pomyśli o wnukach”. A ja wiedziałam, że chodzi o moje mieszkanie

„Niech pani pomyśli o wnukach” – wyszeptała Marta, moja synowa, patrząc mi prosto w oczy. Jej głos był miękki, niemal czuły, ale w spojrzeniu czaiło się coś twardego, nieustępliwego. Siedzieliśmy przy stole w moim mieszkaniu na warszawskim Mokotowie, talerze po niedzielnym obiedzie jeszcze nie uprzątnięte. Z salonu dobiegał śmiech moich wnuków, a mój syn Paweł udawał lwa, rycząc i turlając się po dywanie. A ona… ona patrzyła na mnie tak, jakbyśmy były tylko we dwie na świecie.

Wiedziałam, o co chodzi. O mieszkanie. O te dwa pokoje z kuchnią, które przez czterdzieści lat były moim azylem. Miejscem, gdzie z mężem wychowaliśmy Pawła, gdzie płakałam po jego śmierci, gdzie uczyłam się żyć na nowo. Teraz miałam być tylko przeszkodą? Przeszkodą do większego mieszkania dla ich rodziny?

– Pani Zosiu – zaczęła jeszcze raz Marta, tym razem głośniej. – Wie pani, dzieci rosną. Chłopcy już się nie mieszczą w jednym pokoju…

– Wiem – przerwałam jej, czując jak serce wali mi w piersi. – Ale przecież macie swoje mieszkanie.

– Kawalerkę! – wybuchła nagle. – Kawalerkę na Bródnie! Tam nawet łóżeczko się nie mieści…

Poczułam się winna. Jakbym to ja była odpowiedzialna za to, że ich życie nie jest idealne. Przecież oddałabym im wszystko… Ale to mieszkanie? To był mój dom.

Paweł wszedł do kuchni z dziećmi na rękach.

– Mamo, może pójdziemy na spacer? – zaproponował z uśmiechem.

– Chodźcie sami – odpowiedziałam cicho. – Ja muszę chwilę odpocząć.

Kiedy wyszli, usiadłam przy stole i pozwoliłam łzom płynąć. Przypomniałam sobie, jak sama byłam młodą matką i mieszkałam z teściową w jednym pokoju. Jak marzyłam o własnym kącie. Ale wtedy nikt nie próbował mnie przekonać szantażem emocjonalnym.

Wieczorem zadzwoniła do mnie Basia, moja przyjaciółka z sąsiedztwa.

– Zosiu, co się stało? Słyszałam Martę na klatce…

Opowiedziałam jej wszystko. Basia milczała przez chwilę.

– Uważaj na nich – powiedziała w końcu. – Teraz wszyscy chcą mieszkań dla dzieci. Ale ty też masz prawo do swojego życia.

Nie spałam tej nocy. W głowie kłębiły mi się myśli: czy jestem samolubna? Czy powinnam oddać mieszkanie dla dobra wnuków? Ale co ze mną? Gdzie ja pójdę?

Następnego dnia Paweł zadzwonił.

– Mamo, Marta trochę się uniosła… Ale naprawdę mamy ciężko. Może byś pomyślała o zamianie? Na mniejsze…

– Paweł – przerwałam mu. – To jest mój dom.

Po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza.

– Wiem… Ale my też jesteśmy twoją rodziną.

Byli moją rodziną. Ale czy rodzina powinna stawiać takie warunki?

Przez kolejne tygodnie atmosfera gęstniała. Marta coraz częściej dzwoniła z pytaniami: „Czy już coś postanowiła pani?”, „Może jednak warto pomyśleć o przyszłości chłopców?”. Paweł przestał wpadać bez zapowiedzi. Wnuki widywałam tylko wtedy, gdy sama dzwoniłam i prosiłam o spotkanie.

Pewnego dnia przyszła do mnie sąsiadka z naprzeciwka.

– Zosiu, słyszałam, że chcesz sprzedać mieszkanie? – zapytała z troską.

Zamarłam.

– Skąd to masz?

– Marta mówiła na placu zabaw…

Poczułam się zdradzona. Jakby ktoś wyrwał mi serce i podeptał je na oczach wszystkich sąsiadów.

Wieczorem zadzwoniłam do Pawła.

– Synu, czy wy już rozpowiadacie po osiedlu, że sprzedaję mieszkanie?

– Mamo! To nie tak… Marta tylko wspomniała…

– Nie chcę więcej takich rozmów! – krzyknęłam przez łzy i odłożyłam słuchawkę.

Przez kilka dni nie odbierałam telefonów. Chodziłam po pustym mieszkaniu i dotykałam ścian, jakby chciały mi dodać otuchy. Przeglądałam stare zdjęcia: Paweł jako niemowlę w łóżeczku pod oknem; ja z mężem przy choince; mama siedząca przy stole w kuchni…

W końcu przyszli bez zapowiedzi. Paweł i Marta stali w drzwiach z poważnymi minami.

– Mamo – zaczął Paweł – musimy porozmawiać.

Usiedliśmy w salonie. Marta trzymała go za rękę.

– Zosiu – powiedziała cicho – my naprawdę nie chcemy cię skrzywdzić. Ale nie stać nas na większe mieszkanie. A ty jesteś sama…

Spojrzałam na nich długo.

– Sama? A kto sprawił, że jestem sama? Wy! Odkąd zaczęliście mówić o tym mieszkaniu, przestaliście mnie odwiedzać jak dawniej! Widzicie we mnie tylko przeszkodę!

Paweł spuścił wzrok. Marta zacisnęła usta.

– Może rzeczywiście powinniśmy poszukać innego rozwiązania – powiedział cicho mój syn.

Wyszli bez słowa więcej. Zostałam sama w ciszy mojego mieszkania.

Minęły miesiące. Relacje z synem ochłodziły się jeszcze bardziej. Widziałam wnuki rzadko. Czułam się winna i samotna, ale też dumna, że nie dałam się zmanipulować.

Pewnej soboty zadzwoniła Basia:

– Zosiu, idziemy na spacer! Nie możesz siedzieć sama!

Wyszłyśmy razem do parku. Słońce świeciło mocno, dzieci biegały po trawie. Patrzyłam na nie i myślałam: czy naprawdę jestem taka zła? Czy rodzina powinna wymagać aż takich poświęceń?

Po południu wróciłam do pustego mieszkania i usiadłam przy oknie. Spojrzałam na zdjęcie Pawła z dzieciństwa i poczułam łzy pod powiekami.

Czy miłość do bliskich zawsze musi oznaczać rezygnację z siebie? Czy jestem egoistką, bo chcę zachować swój dom?

Może ktoś z was też musiał wybierać między sobą a rodziną? Jak poradziliście sobie z takim dylematem?