Tata odszedł, a mama pogrążyła się w ciemności: Czy to była jego wina?
– Znowu wróciłeś późno, tato? – zapytałem cicho, stojąc w progu kuchni. Ojciec nawet nie spojrzał w moją stronę. Wpatrywał się w okno, jakby za szybą czekało na niego inne życie. Moje serce waliło jak młot, bo wiedziałem, że zaraz usłyszę trzask drzwi i ciszę, która rozleje się po całym domu.
Mama siedziała na kanapie, skulona pod kocem, z kubkiem herbaty w dłoniach. Jej sylwetka była tak drobna, że wydawała się niemal przezroczysta. W telewizorze leciały Wiadomości, ale nikt ich nie słuchał. W powietrzu wisiała gęsta mgła niewypowiedzianych słów.
– Zostaw go, Jacku – szepnęła mama, kiedy próbowałem podejść do ojca. – On już tu nie mieszka.
Miałem wtedy dziesięć lat. W naszym miasteczku pod Radomiem wszyscy wiedzieli o wszystkim, ale nikt nie mówił o tym głośno. Ojciec miał nową pracę w Warszawie i coraz częściej zostawał tam na noc. Mama coraz rzadziej wychodziła z domu. Ja coraz częściej zamykałem się w swoim pokoju, słuchając kaset magnetofonowych i próbując nie słyszeć kłótni.
Pamiętam dzień, kiedy tata przyjechał nowym polonezem. Całe podwórko zbiegło się oglądać samochód. Sąsiad, pan Zbyszek, poklepał go po plecach i powiedział:
– No, panie Andrzeju, teraz to pan światowy człowiek!
Mama patrzyła na to przez firankę. Widziałem jej twarz – była blada jak ściana. Wieczorem usiadła przy stole i długo milczała. W końcu powiedziała:
– On już do nas nie wróci.
Nie rozumiałem wtedy, co znaczy depresja. W latach 90., w naszym miasteczku, mówiło się tylko: „ona jest słaba”, „nie radzi sobie”, „wymyśla”. Mama przestała gotować obiady. Przestała prać moje ubrania. Czasem przez kilka dni nie wychodziła z łóżka.
– Mamo, głodny jestem – mówiłem cicho.
– Zrób sobie kanapkę – odpowiadała bez siły.
Ojciec dzwonił coraz rzadziej. Kiedy przyjeżdżał, przynosił mi zabawki i słodycze. Ale nie patrzył mi w oczy. Kiedyś zapytałem:
– Tato, dlaczego nie mieszkasz z nami?
Wzruszył ramionami.
– Tak czasem bywa, Jacku. Dorośli się rozchodzą.
Wtedy jeszcze wierzyłem, że wszystko wróci do normy. Że tata wróci do domu, a mama znów będzie się śmiała. Ale z każdym tygodniem dom stawał się coraz cichszy. Mama coraz częściej płakała po nocach. Słyszałem jej szloch przez cienką ścianę.
Pewnego dnia przyszła do nas ciocia Basia.
– Krysiu, musisz się ogarnąć! – krzyczała na mamę. – Dziecko masz! Nie możesz tak leżeć całymi dniami!
Mama tylko odwróciła się do ściany.
Ciocia zabrała mnie na spacer.
– Jacku, musisz być dzielny – powiedziała. – Twoja mama jest chora na duszy. Ale ty musisz chodzić do szkoły i pomagać jej.
Nie rozumiałem tego wtedy. W szkole dzieci szeptały za moimi plecami:
– Jego matka zwariowała.
Nauczycielka patrzyła na mnie ze współczuciem.
– Jeśli będziesz czegoś potrzebował, przyjdź do mnie – mówiła cicho.
Ale ja nie chciałem litości. Chciałem tylko, żeby wszystko było jak dawniej.
Z czasem nauczyłem się sam gotować makaron i smażyć jajka. Chodziłem do sklepu po chleb i mleko. Czasem mama miała lepszy dzień – wtedy piekła szarlotkę i śpiewała pod nosem stare piosenki Anny Jantar. Ale te dni zdarzały się coraz rzadziej.
Ojciec pojawił się pewnego dnia z nową kobietą.
– To jest pani Ewa – przedstawił ją sztywno.
Pani Ewa miała długie rude włosy i pachniała perfumami. Uśmiechnęła się do mnie szeroko.
– Cześć, Jacku! Słyszałam o tobie dużo dobrego!
Nie odpowiedziałem nic. Patrzyłem tylko na ojca i czekałem, aż powie coś więcej. Ale on milczał.
Po ich wyjściu mama zamknęła się w łazience na kilka godzin. Siedziałem pod drzwiami i słuchałem jej płaczu.
– Mamo, proszę…
Nie odpowiedziała.
Z czasem nauczyłem się żyć w tym chaosie. Przestałem zapraszać kolegów do domu. Przestałem marzyć o wspólnych wakacjach nad morzem czy świętach przy jednym stole.
W gimnazjum zacząłem uciekać z lekcji. Chodziłem po lesie albo siedziałem nad rzeką i rzucałem kamienie do wody. Czułem się niewidzialny dla świata.
Pewnego dnia zadzwonił telefon.
– Jacku? Tu tata…
Milczałem długo.
– Chciałem ci powiedzieć… będziesz miał brata.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Po prostu odłożyłem słuchawkę.
Mama była wtedy już cieniem samej siebie. Leżała całymi dniami na kanapie, patrząc w sufit.
– Mamo…
– Idź do szkoły – powiedziała cicho.
W końcu ciocia Basia zabrała mnie do siebie na kilka tygodni. U niej było inaczej – ciepło, gwarno, pachniało zupą pomidorową i świeżym chlebem. Ale tęskniłem za mamą.
Kiedy wróciłem do domu, mama była jeszcze bardziej nieobecna niż wcześniej. Lekarz rodzinny powiedział:
– To depresja poważna. Potrzebuje leczenia.
Ale mama nie chciała słyszeć o psychologu czy lekach.
– Nie jestem wariatką! – krzyczała przez łzy.
Ojciec przysyłał alimenty i czasem dzwonił. Ale dla mnie był już obcy. Miał nowe życie, nową rodzinę, nowe szczęście.
Zastanawiałem się często: czy to jego wina? Czy gdyby został z nami, mama byłaby zdrowa? Czy ja byłbym innym człowiekiem?
Dziś mam trzydzieści lat i własną rodzinę. Moja żona Ania czasem pyta:
– Dlaczego tak boisz się zostawić mnie samą?
Nie umiem jej odpowiedzieć.
Często wracam myślami do tamtych lat – do mamy na kanapie, do ojca za kierownicą poloneza, do siebie samego stojącego w progu kuchni z sercem pełnym lęku i nadziei.
Czy można wybaczyć ojcu? Czy można zrozumieć matkę? Czy dzieciństwo zawsze zostaje z nami jak cień?
A może każdy z nas nosi w sobie własną ciemność i własne światło – tylko czasem jedno przysłania drugie?