„To ja, Elżbieta, złożyłam pozew o rozwód. Chcę wreszcie żyć po swojemu.” – Historia z Łodzi
– Mamo, czy ty oszalałaś? Co ty teraz zrobisz sama w tym wieku?! – krzyczała moja córka, Marta, a jej głos odbijał się echem od ścian naszej ciasnej kuchni na Retkini. Stałam przy stole, ściskając w dłoni papiery rozwodowe. Ręce mi drżały, ale głos miałam pewny: – Marto, nie mogę już dłużej. Nie chcę być tylko czyjąś żoną i kucharką. Chcę wreszcie żyć po swojemu.
To nie zaczęło się wczoraj. To się zbierało latami. Mój mąż, Andrzej, był dobrym człowiekiem na swój sposób – nigdy nie pił, nigdy nie podniósł na mnie ręki. Ale nigdy też nie podniósł talerza ze stołu. Przez trzydzieści siedem lat gotowałam, prałam, sprzątałam, pracowałam jako bibliotekarka w szkole podstawowej i jeszcze byłam tą, która o wszystko dba. Kiedy wracał z pracy, rzucał kurtkę na krzesło i siadał do stołu. – Ela, co na obiad? – zawsze to samo pytanie, ten sam ton.
Nie buntowałam się, póki dzieci były małe. Marta i Tomek potrzebowali uwagi, chciałam im dać ciepły dom. Powtarzałam sobie: „Przejdzie, jak dorosną, będzie łatwiej”. Ale nie było łatwiej. Dzieci poszły swoją drogą, a Andrzej został taki sam – jeszcze bardziej przyzwyczajony do tego, że wszystko mu się należy.
Pewnego dnia wracałam z Biedronki z siatkami zakupów. Winda znowu nie działała. Wdrapywałam się na czwarte piętro naszego bloku na Retkini i poczułam, jak serce wali mi jak młotem. Zatrzymałam się na półpiętrze, pot spływał mi po twarzy. Pomyślałam: „Jak tu padnę, to kto mnie znajdzie przed kolacją?”
Tamtego wieczoru powiedziałam Andrzejowi: – Wiesz w ogóle, gdzie stoi cukier? Widziałeś kiedyś pralkę od środka? Spojrzał na mnie znad gazety: – Co ci znowu jest?
Zaczęłam zauważać drobiazgi, które mnie doprowadzały do szału – jego skarpetki porozrzucane po mieszkaniu, okruchy chleba na stole, puste filiżanki po kawie zostawione wszędzie. Gdy prosiłam go o pomoc, odpowiadał: – Ty to zawsze lepiej robisz.
Któregoś ranka patrzyłam przez okno na szare niebo nad Łodzią i uświadomiłam sobie, że moje życie przecieka mi przez palce w oczekiwaniu na cud. Ale nic się nie zmieni, jeśli sama nie zrobię pierwszego kroku.
Moja przyjaciółka Iwona była pierwszą osobą, która mnie wsparła: – Ela, nikomu nic nie jesteś winna. Dzieci dorosły, czas pomyśleć o sobie. Ale Marta nie mogła tego zrozumieć. – Mamo, tata cię kocha po swojemu! Co ludzie powiedzą? Jak ja to powiem mężowi i dzieciom?
Pamiętam pierwszą wizytę u adwokatki. Ręce miałam mokre od potu, czułam się jak zdrajczyni własnej rodziny. Mecenas Nowicka spojrzała mi prosto w oczy: – Pani Elżbieto, ma pani prawo do szczęścia. Nie jest pani niczyją służącą.
Kiedy wręczyłam Andrzejowi papiery rozwodowe, wzruszył tylko ramionami: – Rób co chcesz. Nawet nie zapytał dlaczego. Po prostu poszedł do salonu i włączył telewizor.
Pierwsze dni były jak koszmar. Czułam się tak, jakby ktoś wyrwał mi serce. Marta dzwoniła codziennie: – Mamo, proszę cię, przemyśl to jeszcze raz! Tomek był bardziej powściągliwy – powiedział tylko: – Jeśli jesteś szczęśliwa, mamo, to cię wspieram.
Najgorsze były noce. Leżałam bezsennie i pytałam siebie: czy zrobiłam dobrze? Wspomnienia wracały falami – pierwszy pocałunek na Piotrkowskiej, wspólne wyjazdy nad Zalew Sulejowski, śmiech dzieci na działce pod Zgierzem. Ale potem przypominały mi się te wszystkie wieczory spędzone samotnie w kuchni przy zlewie pełnym naczyń, podczas gdy Andrzej spał przed telewizorem.
Zaczęłam wychodzić z Iwoną na spacery po parku na Zdrowiu, pić kawę w Manufakturze. Po raz pierwszy od lat poczułam się żywa. Zapisałam się na kurs malarstwa w Domu Kultury „Ariadna”. Poznałam nowe kobiety – takie jak ja, które latami milczały i znosiły wszystko dla „dobra rodziny”.
Pewnego dnia Marta przyszła do mnie z wnuczką Zosią. Usiadła przy stole i długo milczała. – Mamo – powiedziała cicho – może cię nie rozumiałam… ale widzę, że jesteś szczęśliwsza niż kiedyś. Przytuliła mnie pierwszy raz od miesięcy.
Andrzej mieszka sam w naszym starym mieszkaniu. Sąsiedzi mówią mi czasem, że często siedzi na balkonie i patrzy w dal. Czasem ściska mnie serce na myśl o nim – ale wiem, że nie mogłam już dłużej żyć tak jak dotąd.
Dziś mam sześćdziesiąt lat i czuję się wolna po raz pierwszy w życiu. Nie jest łatwo być kobietą, która wybiera siebie w kraju, gdzie wszyscy oczekują milczenia i poświęcenia.
I pytam was: ile nas jeszcze żyje cudzym życiem ze strachu przed opinią innych? Czy nie czas wreszcie wybrać siebie?