W cieniu teściowej: Moja walka o własne życie w polskiej rodzinie
— Znowu za słabo posoliłaś ziemniaki, Marto — głos pani Haliny przeszył ciszę kuchni jak nóż. Stałam przy kuchence, dłonie mi drżały, a para z garnka zamgliła mi okulary. Piotr, mój mąż, udawał, że nie słyszy, grzebiąc w telefonie przy stole. Był piątek, godzina osiemnasta, a ja po raz kolejny czułam się jak intruz we własnym domu.
Wszystko zaczęło się trzy lata temu, kiedy po ślubie zamieszkaliśmy z Piotrem w jego rodzinnym mieszkaniu na Ursynowie. Miało być tymczasowo — „tylko do czasu, aż uzbieramy na własne”, powtarzał Piotr. Ale czas płynął, ceny mieszkań rosły, a my tkwiliśmy w trzypokojowym mieszkaniu z jego matką. Pani Halina była kobietą o stalowych oczach i języku ostrym jak brzytwa. Każdego dnia przypominała mi, że jestem tylko „tą nową”, która nie zna się na niczym.
— W moim domu zawsze gotowało się rosół w niedzielę — mówiła, patrząc na mnie z wyższością. — A ty? Nawet herbaty nie umiesz dobrze zaparzyć.
Piotr próbował mnie pocieszać. — Daj spokój, mama zawsze taka była — szeptał wieczorami, gdy leżeliśmy obok siebie na rozkładanej kanapie. Ale ja czułam, że powoli tracę grunt pod nogami. Każda rozmowa z panią Haliną kończyła się moją porażką. Nawet gdy starałam się ze wszystkich sił, zawsze znalazła coś, co mogłam zrobić lepiej.
Pamiętam dzień, kiedy pierwszy raz naprawdę się zbuntowałam. Była sobota, Piotr miał wolne i zaproponowałam wspólny spacer po Łazienkach. Pani Halina weszła do kuchni akurat wtedy, gdy nakładałam sobie makijaż.
— Po co ci ten cały tapir? Idziesz na wybieg czy do parku? — zapytała z przekąsem.
Zacisnęłam zęby. — Lubię czuć się dobrze ze sobą — odpowiedziałam cicho.
— Lepiej byś się nauczyła gotować — mruknęła i wyszła.
Piotr spojrzał na mnie bezradnie. — Nie przejmuj się nią. Chodźmy już.
Ale nawet spacer nie przyniósł mi ulgi. W głowie wciąż słyszałam jej słowa. Zaczęłam unikać wspólnych posiłków, zamykałam się w łazience pod pretekstem długich kąpieli. Czułam się jak cień samej siebie.
Najgorsze przyszło podczas świąt Bożego Narodzenia. To miały być nasze pierwsze wspólne święta jako małżeństwo. Marzyłam o tym od lat — własna choinka, wspólne pieczenie pierników, śmiech przy stole. Zamiast tego dostałam listę obowiązków od pani Haliny: „umyj okna”, „przetrzyj podłogi”, „nie zapomnij o barszczu”.
W Wigilię siedziałam przy stole obok Piotra i jego matki, czując się jak służąca. Gdy podałam karpia, pani Halina skrzywiła się i powiedziała:
— U nas zawsze robiło się go inaczej. Ale ty przecież nie masz pojęcia o tradycji.
Piotr milczał. Ja przełknęłam łzy razem z pierwszym kęsem.
Po świętach zaczęłam coraz częściej myśleć o wyprowadzce. Rozmawiałam z Piotrem wieczorami:
— Nie dam już rady tak żyć. Albo coś zmienimy, albo…
— Marta, przecież wiesz, że nie stać nas na wynajem — odpowiadał bezradnie.
Czułam się uwięziona między lojalnością wobec męża a własnym poczuciem godności. Każdego dnia walczyłam o odrobinę przestrzeni dla siebie — czasem wystarczyło mi pięć minut ciszy w łazience albo krótki spacer po osiedlu.
Pewnego dnia wróciłam z pracy wcześniej niż zwykle. W przedpokoju usłyszałam rozmowę:
— Ona nigdy nie będzie dla ciebie odpowiednia, Piotrek — mówiła pani Halina cicho, ale stanowczo.
— Mamo, daj spokój! Kocham Martę i to się nie zmieni! — odpowiedział Piotr podniesionym głosem.
Serce mi stanęło. Po raz pierwszy usłyszałam go broniącego mnie tak otwarcie.
Wieczorem usiedliśmy razem w kuchni.
— Przepraszam cię za wszystko — powiedział cicho Piotr. — Spróbuję znaleźć dodatkową pracę. Musimy się stąd wyprowadzić.
Poczułam ulgę i strach jednocześnie. Czy damy radę? Czy nasza miłość przetrwa tę próbę?
Mijały miesiące. Piotr rzeczywiście znalazł dodatkowe zajęcie jako kurier po godzinach pracy w biurze. Ja zaczęłam udzielać korepetycji z angielskiego dzieciom sąsiadów. Każdą złotówkę odkładaliśmy na konto „naszego nowego życia”.
Pani Halina coraz częściej patrzyła na mnie z niechęcią pomieszaną z czymś na kształt szacunku. Może widziała, że nie jestem już tą samą zastraszoną dziewczyną?
W końcu nadszedł dzień wyprowadzki. Spakowaliśmy rzeczy do kilku walizek i zamówiliśmy taksówkę bagażową. Pani Halina stała w progu i patrzyła na nas bez słowa.
— Powodzenia — powiedziała tylko chłodno.
W nowym mieszkaniu na Pradze poczułam się wolna po raz pierwszy od lat. Z Piotrem zaczęliśmy budować wszystko od nowa — powoli, ostrożnie, ale razem.
Czasem jeszcze budzę się w nocy i słyszę w głowie głos pani Haliny: „Nawet herbaty nie umiesz zaparzyć”. Ale już się go nie boję.
Czy naprawdę trzeba poświęcić wszystko dla rodziny? A może czasem warto zawalczyć o siebie i własne szczęście?