Wyrzucona z domu po wiadomości o ciąży – po dekadzie rodzina prosi mnie o pomoc. Moja historia dorastania zbyt wcześnie.

– Nie będziesz tu wychowywać bękarta! – krzyknęła mama, a jej głos odbił się echem od ścian naszego mieszkania na warszawskim Bródnie. Stałam w przedpokoju z plecakiem i torbą, w której miałam kilka ubrań i książki do matury. W brzuchu czułam już pierwsze ruchy dziecka, a w sercu – przerażenie i wstyd. Tata nie patrzył mi w oczy. Stał przy oknie, zaciskając pięści. – Zawiodłaś nas, Aniu – powiedział cicho. – Nie mamy już córki.

To był maj, pachniały bzy, a ja czułam się jakby świat się skończył. Michał, mój chłopak, czekał na mnie pod blokiem. Miał 19 lat, skończył właśnie technikum i pracował dorywczo na budowie. Jego rodzice nie byli zachwyceni sytuacją, ale przynajmniej pozwolili nam zamieszkać w piwnicy ich domu na Woli. Tam, między starymi meblami i zapachem wilgoci, zaczęliśmy nasze dorosłe życie.

Pierwsze miesiące były koszmarem. Michał pracował od świtu do nocy, ja próbowałam skończyć liceum i chodziłam na badania do przychodni na Ochocie. Często płakałam po nocach, bo nie miałam z kim porozmawiać. Moja mama zablokowała mój numer. Babcia przestała odbierać telefon. Czułam się jak trędowata.

– Dasz radę, Anka – powtarzał Michał, choć sam ledwo trzymał się na nogach ze zmęczenia. – Kiedyś będzie lepiej.

Urodziłam Zosię w listopadzie. Było zimno, a my mieliśmy tylko jeden grzejnik elektryczny. Michał przyniósł mi do szpitala różową czapeczkę i łzy w oczach. – Jesteś bohaterką – powiedział, całując mnie w czoło.

Zosia była naszym światłem w tunelu. Ale świat nie przestawał być okrutny. Michał stracił pracę po kilku miesiącach – firma splajtowała. Ja próbowałam dorabiać korepetycjami z polskiego, ale kto chciał zatrudnić dziewczynę z dzieckiem? Przez chwilę żyliśmy z zasiłku i pomocy społecznej. Czasem nie mieliśmy co jeść.

Pamiętam Wigilię, kiedy siedzieliśmy przy starym stole, jedząc makaron z masłem i patrząc na Zosię śpiącą w kartonowym pudełku po pieluchach. Michał złapał mnie za rękę i powiedział: – Najważniejsze, że jesteśmy razem.

Minęły lata. Michał znalazł pracę jako kierowca autobusu miejskiego. Ja skończyłam liceum zaocznie i zaczęłam studia pedagogiczne na UW. Zosia rosła jak na drożdżach – była mądra, wrażliwa i zawsze uśmiechnięta.

Nigdy nie zapomniałam o rodzinie. Czasem widywałam mamę na bazarze, jak sprzedawała warzywa. Patrzyła na mnie przez chwilę, po czym odwracała wzrok. Bolało mnie to bardziej niż wszystko inne.

Po dziesięciu latach od tamtej nocy zadzwonił telefon. Numer nieznany.

– Aniu? – usłyszałam głos mamy. Był słaby, drżący.

– Tak? – odpowiedziałam chłodno.

– Tata miał udar… Potrzebujemy pomocy…

Zamarłam. Przez chwilę nie mogłam oddychać. W głowie przewijały mi się wszystkie słowa, które usłyszałam od nich wtedy: „Nie mamy już córki”.

– Dlaczego dzwonisz do mnie? – zapytałam szorstko.

– Bo… jesteś naszą córką…

Zosia weszła do pokoju i przytuliła się do mnie.

– Kto to był? – zapytała cicho.

– Babcia – odpowiedziałam po chwili milczenia.

Przez kolejne dni nie mogłam spać. Michał patrzył na mnie uważnie.

– Co zamierzasz zrobić? – spytał.

– Nie wiem… Oni mnie wyrzucili… Ale to przecież moi rodzice…

W końcu poszłam do szpitala. Mama siedziała przy łóżku taty, wyglądała na starszą o dwadzieścia lat.

– Aniu… przepraszam… – wyszeptała przez łzy.

Patrzyłam na nią długo. Widziałam w jej oczach strach i żal.

– Przepraszam nie cofa tego, co zrobiliście – powiedziałam cicho. – Ale nie umiem was nienawidzić.

Pomogłam im wtedy – załatwiłam rehabilitację dla taty, odwiedzałam ich raz w tygodniu z Zosią. Ale nigdy już nie było tak jak dawniej. Blizny zostały.

Czasem patrzę na Zosię i myślę: czy zrobiłabym to samo co moi rodzice? Czy potrafiłabym wybaczyć komuś taką krzywdę?

A wy? Czy można naprawdę wybaczyć rodzinie wszystko?