Zbędne Usta: Opowieść o Milczeniu i Przemilczeniach

— Krzysiu, przynieś stołek z salonu.

Matka nawet na mnie nie spojrzała, tylko rzuciła polecenie przez ramię, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie. Przewróciłem oczami, ale nie miałem odwagi się sprzeciwić. W tej kuchni nie było miejsca na sprzeciw — ani fizycznie, ani emocjonalnie. Pięć metrów kwadratowych, pięć osób, pięć różnych światów, które zderzały się codziennie przy tym samym, zbyt małym stole.

Wróciłem z drewnianym stołkiem, tym samym, na którym ojciec siadał, kiedy naprawiał coś w łazience. Teraz miałem na nim usiąść ja — siedemnastoletni chłopak, który czuł się w tej rodzinie jak piąte koło u wozu. Odsunęliśmy stół, mama powiedziała: „Nic się nie stało, Maksio, nic”, ale jej głos był napięty jak struna. Maksio, mój młodszy brat, miał łzy w oczach. Znowu się pokłóciliśmy — o miejsce przy stole, o to, kto ma pierwszeństwo do ziemniaków, o to, kto znowu rozlał kompot.

Ojciec siedział naprzeciwko mnie i patrzył gdzieś ponad moją głową. Zawsze tak robił, kiedy nie chciał widzieć tego, co działo się naprawdę. Moja siostra Ola bawiła się widelcem, stukając nim o talerz w rytm jakiejś melodii, którą tylko ona słyszała. Mama nakładała ziemniaki z takim zacięciem, jakby od tego zależało nasze przetrwanie.

— Krzysiu, podaj sól — rzuciła beznamiętnie.

Podałem. Sól była symbolem naszej rodziny: niby potrzebna do smaku, ale w nadmiarze wszystko psuła.

— Możemy dziś obejrzeć film? — zapytała Ola.

— Nie ma czasu na głupoty — odpowiedział ojciec. — Krzysiek ma korepetycje z matematyki, Maksio musi odrobić lekcje, a ty… ty lepiej posprzątaj pokój.

Zacisnąłem pięści pod stołem. Chciałem powiedzieć coś ostrego, coś, co przerwie ten niekończący się krąg poleceń i pretensji. Ale nie powiedziałem nic. W tej rodzinie słowa były zbędne. Każdy wiedział swoje miejsce i swoją rolę: matka — wiecznie zmęczona i rozdrażniona; ojciec — nieobecny duchem; Ola — wieczna marzycielka; Maksio — płaczliwy i zagubiony; ja — ten, który zawsze musi ustąpić.

Po obiedzie rozeszliśmy się do swoich kątów. Słyszałem przez cienką ścianę, jak mama płacze w łazience. Ojciec podgłaśniał telewizor w salonie. Ola śpiewała cicho pod nosem. Maksio układał klocki Lego na dywanie. Ja siedziałem przy biurku i patrzyłem na zeszyt z matematyki. Cyfry rozmazywały mi się przed oczami.

W głowie miałem tylko jedno pytanie: dlaczego nikt z nas nie potrafi ze sobą rozmawiać?

Pamiętam czasy, kiedy było inaczej. Kiedy jeszcze mieszkaliśmy w starym mieszkaniu na Pradze i wszyscy mieściliśmy się przy stole bez przepychanek. Ojciec opowiadał wtedy dowcipy, mama śmiała się głośno, a ja z Olą i Maksiem ścigaliśmy się na rowerach po podwórku. Ale potem przyszły problemy: ojcu obcięli pensję, mama zaczęła pracować na dwie zmiany, a ja musiałem opiekować się rodzeństwem.

Z dnia na dzień staliśmy się sobie obcy. Każdy zamknął się w swoim świecie. Rozmowy ograniczały się do poleceń i wyrzutów. Nawet święta przestały być radosne — zamieniły się w festiwal udawania i przemilczeń.

Pewnego wieczoru usłyszałem przez drzwi rozmowę rodziców:

— Nie dam już rady — mówiła mama cicho. — Wszystko jest na mojej głowie.

— Przesadzasz — odpowiedział ojciec. — Ja też mam swoje problemy.

— Ale ja jestem tu sama! Ty nawet ze mną nie rozmawiasz!

— Bo nie ma o czym!

Te słowa uderzyły mnie jak policzek. Czy naprawdę nie ma już o czym rozmawiać? Czy nasza rodzina to tylko zbiór ludzi żyjących obok siebie?

Następnego dnia postanowiłem coś zmienić. Po obiedzie zostałem przy stole dłużej niż zwykle.

— Mamo… — zacząłem niepewnie.

Spojrzała na mnie zaskoczona.

— Co jest?

— Może… może byśmy razem obejrzeli ten film? Tak jak kiedyś?

Ojciec spojrzał na mnie spod byka.

— Nie mamy czasu na głupoty — powtórzył.

Ale mama milczała przez chwilę, po czym westchnęła:

— Może Krzysiek ma rację… Może powinniśmy spróbować.

Ola uśmiechnęła się szeroko. Maksio przestał układać klocki i spojrzał na nas z nadzieją.

Wieczorem usiedliśmy razem przed telewizorem. Było niezręcznie — nikt nie wiedział, co powiedzieć. Ale kiedy zaczęliśmy oglądać film, poczułem coś dziwnego: jakby ten stary krąg milczenia zaczął pękać.

Nie naprawiliśmy wszystkiego od razu. Wciąż było dużo kłótni i przemilczeń. Ale od tamtej pory częściej siadaliśmy razem przy stole — nie tylko po to, żeby jeść, ale żeby być razem.

Czasem zastanawiam się: czy naprawdę wystarczy jeden gest, jedno słowo, żeby przerwać zbędne milczenie? Czy można odbudować to, co zostało zniszczone przez lata przemilczeń? Może każdy z nas powinien czasem odważyć się powiedzieć coś więcej niż tylko: „Podaj sól”.