Zgodziłam się zostać pełnoetatową babcią – i straciłam siebie

– Mamo, czy możesz jeszcze dziś odebrać Olę z przedszkola? – głos mojej córki, Magdy, drżał lekko przez telefon, ale nie było w nim pytania. Była tylko prośba, która brzmiała jak polecenie.

Zerknęłam na zegarek. Była 13:30. Miałam właśnie zrobić sobie herbatę z cytryną i usiąść na balkonie z nową książką. Przez chwilę zawahałam się, ale zanim zdążyłam odpowiedzieć, Magda już kontynuowała:

– I jeszcze… czy mogłabyś zrobić obiad? Tomek wróci później, a ja mam zebranie w pracy. Wiesz, jak to jest.

Wiedziałam. Wiedziałam aż za dobrze. Odkąd przeszłam na emeryturę, moje życie zaczęło przypominać powtórkę z macierzyństwa – tylko tym razem bez własnych dzieci, za to z wnukami i oczekiwaniami całej rodziny.

Nie tak wyobrażałam sobie starość. Marzyłam o długich śniadaniach na balkonie, o powolnych spacerach po parku, o ciszy i spokoju. Chciałam wreszcie mieć czas na swoje pasje – malowanie akwarelami, czytanie książek, może nawet krótkie wyjazdy do Kazimierza czy nad morze. Ale los miał inne plany.

Wszystko zaczęło się niewinnie. Magda wróciła do pracy po urlopie macierzyńskim i poprosiła mnie o pomoc przy Oli. „Tylko na chwilę, mamo, dopóki nie znajdziemy dobrej niani” – mówiła. Minął miesiąc, potem drugi. Niania się nie znalazła. Zamiast tego pojawiły się kolejne obowiązki: odbieranie wnuczki z przedszkola, gotowanie obiadu dla całej rodziny, pranie dziecięcych ubranek.

Syn, Paweł, też nie pozostawał w tyle. „Mamo, możesz wpaść do nas w sobotę? Zosia ma anginę, a my musimy zrobić zakupy”. Oczywiście, że mogłam. Przecież jestem babcią na pełen etat.

Z czasem przestałam nawet pytać siebie, czy mam ochotę. Po prostu robiłam to, czego ode mnie oczekiwano. Dzieci traktowały moją pomoc jak coś oczywistego – jakby to była naturalna kolej rzeczy.

Pewnego dnia, gdy siedziałam przy stole w kuchni Magdy i kroiłam warzywa na zupę dla Oli, usłyszałam rozmowę córki z zięciem:

– Mama świetnie sobie radzi z Olą. Przynajmniej nie musimy płacić za opiekunkę.
– No tak – odpowiedział Tomek bez entuzjazmu. – Ale może powinniśmy jej jakoś podziękować?
– Przecież to jej wnuczka! – odparła Magda z lekkim rozdrażnieniem.

Zamarłam z nożem w ręku. Czy naprawdę bycie babcią oznaczało rezygnację z własnego życia? Czy byłam tylko darmową siłą roboczą?

Wieczorem wróciłam do pustego mieszkania. Usiadłam na kanapie i poczułam łzy napływające do oczu. Nikt nie zapytał mnie, jak się czuję. Nikt nie zapytał, czy mam plany na weekend. Wszyscy zakładali, że jestem dostępna zawsze i wszędzie.

Następnego dnia zadzwoniła do mnie sąsiadka, pani Halina.

– Krysiu, czemu cię tak dawno nie widziałam? Miałyśmy przecież iść razem na nordic walking!
– Nie mam czasu… – odpowiedziałam cicho.
– Jak to nie masz czasu? Przecież jesteś na emeryturze!

Zawstydziłam się. Wstydziłam się tego, że nie potrafię postawić granic własnym dzieciom. Że pozwoliłam im wejść sobie na głowę.

W kolejnych tygodniach sytuacja tylko się pogarszała. Magda zaczęła zostawiać mi listy z zadaniami: „Odbierz Olę o 15:00”, „Zrób zakupy – mleko, chleb, masło”, „Przypilnuj lekcji”. Paweł coraz częściej podrzucał mi swoją córkę Zosię „na kilka godzin”, które zamieniały się w cały dzień.

Pewnego popołudnia Ola rozbiła kubek w kuchni. Zaczęła płakać. Przytuliłam ją i poczułam nagle ogromne zmęczenie. Nie fizyczne – psychiczne. Zrozumiałam wtedy, że nie jestem już sobą. Stałam się dodatkiem do życia moich dzieci.

Wieczorem zadzwoniła Magda:

– Mamo, mogłabyś zostać z Olą przez weekend? Chcemy z Tomkiem wyjechać do Zakopanego.

Wzięłam głęboki oddech.

– Magdo… musimy porozmawiać.
– O co chodzi?
– Czuję się zmęczona. Potrzebuję trochę czasu dla siebie.
– Ale mamo! Przecież zawsze nam pomagałaś!
– Właśnie dlatego muszę odpocząć.

W słuchawce zapadła cisza.

– No dobrze… ale co my teraz zrobimy?
– Może czas poszukać niani?

Magda była wyraźnie niezadowolona. Usłyszałam w jej głosie żal i pretensję.

Po tej rozmowie przez kilka dni nikt do mnie nie dzwonił. Czułam się winna – jakbym zawiodła własne dzieci. Ale jednocześnie poczułam ulgę.

Zaczęłam powoli odzyskiwać siebie. Poszłam z panią Haliną na spacer do parku. Zapisałam się na zajęcia malarskie w domu kultury. Kupiłam bilet do teatru.

Po dwóch tygodniach zadzwonił Paweł:

– Mamo… przepraszam, że tak cię obciążaliśmy. Nie zdawaliśmy sobie sprawy…
– Dziękuję, synku.
– Może wpadniemy do ciebie na obiad? Tym razem my coś ugotujemy!

Uśmiechnęłam się przez łzy.

Dziś wiem jedno: bycie babcią to dar – ale nie można zapominać o sobie. Pomagać można tylko wtedy, gdy samemu jest się szczęśliwym i spełnionym.

Czy naprawdę musimy poświęcać wszystko dla innych? A może czasem warto powiedzieć „nie” i zawalczyć o własne życie? Co wy o tym myślicie?