Całe życie pomagałam najlepszej przyjaciółce. Gdy sama potrzebowałam wsparcia, odkryłam, że od lat mnie okradała
– Naprawdę nie masz już nic do powiedzenia? – zapytałam, patrząc Basi prosto w oczy. W jej spojrzeniu nie było już ani cienia dawnej bliskości. Tylko chłód i coś jeszcze – może wstyd, może złość, a może po prostu obojętność.
Jeszcze kilka miesięcy temu nie wyobrażałam sobie dnia bez rozmowy z nią. Basia była moją powierniczką, siostrą, której nigdy nie miałam. Poznałyśmy się na pierwszym roku polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim. To ona pierwsza podeszła do mnie na korytarzu, kiedy płakałam po niezdanym kolokwium z literatury staropolskiej. – Nie przejmuj się, ja też ledwo zdałam – powiedziała wtedy i podała mi chusteczkę. Od tamtej pory byłyśmy nierozłączne.
Razem wynajmowałyśmy pokój na Ochocie, razem chodziłyśmy na imprezy, razem płakałyśmy po złamanych sercach. Kiedy Basia rzuciła studia po drugim roku i zaczęła pracować w kawiarni, nie przestałyśmy się widywać. To ja pomagałam jej pisać CV, to ja pożyczałam jej pieniądze na czynsz, kiedy nie starczało do pierwszego. Nigdy nie miałam jej tego za złe – wiedziałam, jak ciężko miała w domu. Jej ojciec pił, matka była wiecznie chora. Basia była dla mnie jak rodzina.
Po studiach nasze drogi trochę się rozeszły – ja zaczęłam pracę w wydawnictwie, Basia zmieniała kolejne prace: sklep spożywczy, call center, kwiaciarnia. Ale zawsze wracałyśmy do siebie. Kiedy poznałam Pawła i zaszłam w ciążę, Basia była pierwszą osobą, której o tym powiedziałam. – Będę najlepszą ciocią na świecie! – śmiała się wtedy i tuliła mnie mocno.
Przez lata to ja byłam tą silniejszą. Basia często wpadała w tarapaty: a to straciła pracę, a to chłopak ją zostawił, a to znów musiała wracać do rodzinnego domu pod Radomiem. Zawsze mogła liczyć na moje wsparcie – finansowe, emocjonalne, logistyczne. Paweł czasem żartował, że mam dwójkę dzieci: syna i Basię.
Nie zauważyłam momentu, w którym coś zaczęło się psuć. Może wtedy, gdy po śmierci mojej mamy Basia coraz rzadziej dzwoniła. Może wtedy, gdy poprosiłam ją o pomoc przy przeprowadzce i nagle okazało się, że „nie ma czasu”. Ale tłumaczyłam ją przed samą sobą: przecież każdy ma swoje życie, swoje problemy.
Wszystko pękło tej zimy. Paweł zachorował na raka trzustki. Diagnoza spadła na nas jak grom z jasnego nieba. Przez kilka miesięcy żyliśmy w zawieszeniu między szpitalem a domem. Syn miał wtedy maturę – ledwo dawałam radę ogarnąć codzienność. Potrzebowałam wsparcia bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Dzwoniłam do Basi codziennie. Czasem odbierała, czasem nie. Gdy już rozmawiałyśmy, była jakaś rozkojarzona, jakby myślami była gdzie indziej. – Przepraszam, mam teraz dużo pracy – powtarzała w kółko. W końcu przestała odbierać w ogóle.
Pewnego dnia zadzwonił do mnie bank. – Pani Anno, czy potwierdza pani wypłatę 10 tysięcy złotych z konta oszczędnościowego? – zapytał urzędowy głos w słuchawce. Zamarłam. Nie wypłacałam żadnych pieniędzy.
Zaczęłam sprawdzać historię konta i włosy stanęły mi dęba: od kilku miesięcy znikały z niego regularnie różne kwoty – raz tysiąc złotych, raz pięćset, raz dwa tysiące. Wszystko działo się przez internetowe przelewy na konto… Basi.
Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Przecież tylko ona znała moje hasło – kiedyś poprosiłam ją o opłacenie rachunku za prąd, bo byłam w szpitalu z Pawłem i nie miałam głowy do takich rzeczy.
Zadzwoniłam do niej natychmiast.
– Basia… co się dzieje? Dlaczego przelewasz pieniądze z mojego konta?
Cisza po drugiej stronie trwała wieczność.
– Anka… ja… przepraszam… Ja oddam wszystko… Musiałam… miałam długi…
– Ukradłaś mi pieniądze?!
– Nie kradłam! Pożyczyłam! Oddam!
– Nawet mnie nie zapytałaś! Wiesz przez co przechodzę?!
– Ty zawsze miałaś więcej… Ja nie daję rady…
Rozłączyła się pierwsza.
Siedziałam na podłodze w kuchni i płakałam jak dziecko. Paweł był wtedy w szpitalu po kolejnej chemii, syn zamknięty w swoim pokoju próbował uczyć się do matury. A ja czułam się tak samotna jak nigdy wcześniej.
Przez kilka dni nie mogłam jeść ani spać. W głowie tłukły mi się pytania: Jak mogła mi to zrobić? Dlaczego? Czy przez te wszystkie lata naprawdę byłam dla niej tylko bankomatem?
Paweł dowiedział się o wszystkim przypadkiem – znalazł mnie zapłakaną nad wyciągiem bankowym.
– Zgłoś to na policję – powiedział stanowczo.
– To moja przyjaciółka… Nie mogę…
– Anka, ona cię okradła! Musisz pomyśleć o sobie i o naszym synu!
Nie zgłosiłam tego od razu. Najpierw próbowałam rozmawiać z Basią jeszcze kilka razy – prosiłam ją o spotkanie, o wyjaśnienia. Za każdym razem unikała rozmowy albo obiecywała oddać pieniądze „za tydzień”.
W końcu napisałam jej wiadomość: „Jeśli do końca miesiąca nie oddasz pieniędzy albo nie ustalisz ze mną spłaty ratami – zgłaszam sprawę na policję”.
Odpisała tylko: „Rób co chcesz”.
To był koniec naszej przyjaźni.
Zgłosiłam sprawę na policję ze ściśniętym sercem i poczuciem winy większym niż kiedykolwiek wcześniej. Przesłuchania były upokarzające – musiałam opowiadać obcym ludziom o wszystkich szczegółach naszej relacji, pokazywać wiadomości, przelewy, tłumaczyć dlaczego zaufałam jej tak bardzo.
Basia próbowała jeszcze kilka razy kontaktować się ze mną przez wspólnych znajomych – raz nawet napisała do mojego syna na Facebooku: „Twoja mama zniszczyła mi życie”.
Przez wiele miesięcy czułam się jak wrak człowieka. Paweł odszedł kilka tygodni po maturze syna. Zostałam sama z poczuciem straty i zdrady większej niż wszystko inne.
Dziś minął już rok od tamtych wydarzeń. Basia dostała wyrok w zawieszeniu i nakaz zwrotu pieniędzy – oczywiście niczego jeszcze nie oddała.
Czasem łapię się na tym, że tęsknię za nią – za tą dawną Basią z czasów studiów, za naszymi rozmowami do rana przy herbacie i papierosach na balkonie.
Ale wiem już jedno: lojalność bez wzajemności to tylko naiwność.
Czy można jeszcze komuś zaufać po czymś takim? Czy przyjaźń naprawdę istnieje – czy to tylko piękne słowo dla naiwnych?